Matki i córki. Ałbena Grabowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 5

Matki i córki - Ałbena Grabowska

Скачать книгу

nie dają im przecież tych zaszczanych szmat.

      Wszystko wiedziałam. Zaszczane szmaty. Bezdomni. Nieważne, że w życiu nie widziałam bezdomnej kobiety.

      – Trzeba zawieźć do szpitala – doradziłam.

      Właśnie. Należało zrobić dobry uczynek i pomóc nieszczęsnym bez dachu nad głową. Skoro nie mieli domu, to niechby chociaż odszykowali się w ubrania babci i prababci.

      – Co ty znów mówisz? – zdumiała się matka. – A komu przypadną do gustu rzeczy po prababci?

      – To co z nimi zrobimy? – spytałam.

      Matka wzruszyła ramionami, a potem zaczęła zdejmować ubrania z wieszaków, sztuka po sztuce. Zachowywała się przy tym niczym pani w sklepie. Unosiła poszczególne fragmenty garderoby, oglądała dokładnie, jakby chciała je ocenić pod kątem ewentualnego zużycia tkaniny, a potem składała starannie na kupkę na tapczanie. I tak po kolei, bluzka po bluzce, spódnica po spódnicy. Ja uciekłam w pewnym momencie, bo po pierwsze, znudziłam się, po drugie, głupio było tak stać i patrzeć, a po trzecie, rzeczy prababci wydzielały dziwny słodkawy zapach, od którego robiło mi się słabo. Zaczęłam oglądać telewizję, chyba jakiś odcinek telenoweli, tej pierwszej, która zapoczątkowała niekończący się pochód naiwnych historyjek o życiu niebędącym życiem. Wreszcie mama przyszła do pokoju, usiadła koło mnie i razem wysłuchałyśmy wieczornych wiadomości.

      – Pomóc ci, mamusiu? – spytałam po niewczasie.

      – Dziękuję, skarbie, już sobie poradziłam – odpowiedziała spokojnie.

      Przed snem zaszłam do pokoju prababci i babci i nigdzie nie znalazłam stosu bluzek i spódnic, który powinien piętrzyć się gdzieś na podłodze albo spoczywać upchany w worki. Otworzyłam drzwi od dużej szafy i zobaczyłam to, czego się spodziewałam. Wszystko wisiało na wieszakach, jakby nigdy ich nie opuściło. Zza pleców dobiegł mnie cichy chichot.

      – Po co ci te rzeczy? – spytałam, odwracając się gwałtownie.

      Na fotelu jednak nikt nie siedział, a szal leżał na podłodze. Nie podniosłam go im na złość. Niech sobie same sprzątają.

      Podczas wizyt na cmentarzu naszła mnie refleksja. Grób był pojedynczy. Pierwsza umarła prababcia i złożono ją do mogiły. Gdy zmarła babcia, rozkopali trochę i położyli trumnę na tej poprzedniej, która nie zdążyła się rozłożyć w miesiąc. Babcia leżała na prababci.

      – Ile czasu trzeba, żeby trumna się rozpadła?

      – Cóż to za pytanie? – nie odpowiedziała matka.

      – A kiedy babcia wpadnie do prababci? – dopytywałam.

      Teraz były związane jedynie duchowo. Ciekawiło mnie, po jakim czasie połączą się ich kości.

      – Lila, przestań pleść! – Podwyższyła ton.

      Potem zaczęła płakać i dopadły mnie wyrzuty sumienia, bo znów mówiła coś o mateńkach.

      – Mamo, czy my nigdy nie oddamy rzeczy po babci i prababci? – Pogłaskałam ją po ramieniu.

      – Oddamy. Chodź, bo zimno.

      Naprawdę liczyłam na to, że odejdą – jeśli nie z domu, to przynajmniej z tej wielkiej szafy. Wieczorem prababcia zaczęła skrzypieć szafą jak najęta. Nie wytrzymałam i znów spytałam o ubrania i pamiątki.

      – Nie rozumiem cię, Lilu. – Matka oderwała wzrok od robótki (to nie był ten mój sweter, tylko jakiś szalik, nie mam pojęcia dla kogo robiony). – O czym ty mówisz?

      Zamiast z nią polemizować (nie dałabym rady, miałam tylko niecałe trzynaście lat), podeszłam do szafy i otworzyłam ciężkie skrzydła. Była pusta.

      Dni mijały mi jak we śnie. Czasami wydawało mi się, że sen jest jawą, a rzeczywistość rodzi się w mojej pogrążonej w objęciach Morfeusza głowie. To o Morfeuszu wymyśliłam nie teraz, tylko wtedy. Bardzo interesowałam się mitologią. Najbardziej ludzkim aspektem tychże bogów. Złośliwych, wrednych, okrutnych. Podobnych do babci i prababci. One nie były okrutne (przynajmniej wtedy o tym nie wiedziałam), ale na pewno złośliwe (babcia) i wredne (prababcia). Przypominały greckie boginie. Nieśmiertelne staruchy panoszące się wszędzie, zamieniające życie młodych bogiń w piekło.

      Wypełniały moje sny. Często kładłam się głodna, bo nie chciało mi się zrobić sobie kolacji albo obiad mi nie smakował (nie cierpię mielonych, które mama robiła z upodobaniem, zamrażała i rozmrażała, i tak w kółko), a z mojej głowy wyzierały przodkinie. Właziły w moją podświadomość i mąciły mi myśli. Były niczym Erynie wyżerające innym jedzenie. Budziłam się zmęczona, z przerażeniem rozglądając się dokoła. Powinnam poczuć ulgę, pomyśleć „dzięki Bogu, to tylko sen”. Tak jednak się nie działo. Na jawie były jeszcze gorsze, chociaż nieżywe.

      – Mamo, czy mogłabyś nie gotować kotletów mielonych? – prosiłam, mając złudną nadzieję, że owe kotlety są odpowiedzialne za moje złe sny.

      – Kotlety się smaży, nie gotuje – odpowiadała wymijająco.

      – Czy mogłabyś ich nie smażyć? – upierałam się.

      – Nie grymaś, babcia by się gniewała – mówiła nieuważnie.

      – Proszę, mamo, po nich mam złe sny…

      Wpatrywałam się w nią, ale ona unikała mojego wzroku.

      – To śmieszne – rzucała w końcu, a ja nie byłam pewna, czy mówi tak, gdyż śmieszy ją związek między mielonymi a fazami snu, czy też uważa, że po innym daniu śniłabym podobne koszmary.

      – Proszę… – Sięgnęłam po to słowo klucz, które w naszym domu nigdy nie otwierało żadnych drzwi. – Proszę… – powtórzyłam szeptem.

      Nie słuchała, pogrążona we własnych myślach. A więc dziś w nocy jedna lub druga znów przyjdą mieszać mi w głowie.

      – Dobrze, Lilu – powiedziała matka nieoczekiwanie. – Wolisz schabowe? Pierogi? Pracuję i nie mam czasu, żeby codziennie gotować.

      Nie cierpiałam pierogów, a po schabowych przychodziły obie jednocześnie, i tego nie dało się przespać.

      – Wolałabym zupę albo gulasz. Czemu u nas nigdy nie ma zupy? Jadłam kiedyś u pani Hani barszcz ukraiński. Taki dobry…

      Pani Hania to nasza sąsiadka. Już nie pamiętam, czemu się u niej znalazłam, coś się stało z moim kluczem. Poczęstowała mnie barszczem. Cudowny smak.

      – Albo krupnik… – próbowałam.

      Jadłam go raz na wycieczce szkolnej. Dzieci wybrzydzały, że okropny, pewnie wolały rosół, ale ja jadłam z wielkim apetytem. Nie umiem powiedzieć, co było moją ambrozją. Krupnik czy barszcz ukraiński. A może pomidorowa? Ta sama co ze stwierdzenia, że „ktoś nie jest zupą pomidorową, żeby wszyscy go lubili”.

Скачать книгу