Matki i córki. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 8
– Bardzo ładnie, Lileczko – powiedziała i poszła się położyć. – Bardzo mi pomogłaś.
– Jak było na pikniku? – spytałam.
Wzruszyła ramionami.
– Nawet dość miło… – powiedziała w końcu. – I jedzenie dobre. Odgrzałaś sobie kotlety?
Dobry Boże, nie. Wyrzuciłam je przez okno, taki pies chodził, to zjadł. Zjadłam sam makaron z odrobiną konfitur i białym serem.
– Które książki babcia najbardziej lubiła? – spytałam, idąc za nią do pokoju.
Bez skrępowania patrzyłam, jak matka ściąga pończochy (zawsze nosiła pończochy, jakby nie wynaleźli rajstop) i przebiera się w koszulę nocną.
– Lubiła Lampedusę… – odparła i usiadła, masując opuchnięte stopy.
– Kogo? – spytałam bezradnie.
– Nieważne. – Ze zbolałą miną ugniatała palce. – Jesteś za mała.
– Mamo, co babcia ukrywała? – spytałam.
Uniosła brwi ze zdumienia.
– Nie rozumiem… – powiedziała. – Nikt niczego nie ukrywa. Idź spać. Dziękuję ci za to, co dziś zrobiłaś.
A więc to tak. Wykorzystała mnie. Udawała, że jest zaniepokojona. Że boi się, że coś odkryję. Tymczasem chodziło tylko o zmotywowanie mnie do pracy. Okropność i wstyd. Kompromitacja. Albo to nie babcia coś ukrywała, tylko prababcia.
– Mamo… – zaczęłam.
Leżała z zamkniętymi oczami. Już spała. Nawet nie wzięła prysznica. Brudaska.
Lokatorka miała na imię Marcelina i grała na flecie poprzecznym. Na tym kończył się jej romantyzm i moje wyobrażenia o tym, że jest niezwykła. To była niska, przysadzista dziewczyna z gęstymi, sterczącymi na wszystkie strony kędzierzawymi włosami, które bezskutecznie starała się opanować. Ubierała się w grube swetry burego koloru i dżinsy kupione w pewexie, które źle na niej leżały. Okulary nosiła, owszem, ale grube, i wyglądała w nich brzydko.
– Ale tu ładnie… – powiedziała, kiedy przyszła obejrzeć lokum. – Własny pokój i tylko kilka minut drogi na uczelnię. Wspaniale.
Miała wadę wymowy. Dziwnie wymawiała „s”.
– Może pani korzystać z łazienki, kuchni, lodówki – powiedziała matka zachęcająco, dziwnie miła dla tej dziewczyny.
– Czy mogę tu ćwiczyć? – spytała.
Matka spojrzała na mnie, jakby szukała aprobaty. Nie mogłam jej udzielić. Nawet gdybym bardzo chciała. Nie byłam u siebie. Niech pyta babci i prababci. W końcu to one właśnie zaczęły stukać w ścianę od podwórka.
– Wydaje mi się, że tak. Jestem w pracy do szesnastej. Lila chodzi do szkoły. Flet chyba nie jest głośnym instrumentem?
– Nie jest – potwierdziła gorliwie. – Gdyby przeszkadzał, zawsze mogę ćwiczyć na Okólniku.
Gdzie miała ćwiczyć? Nie, nie, nie… Miała być dla mnie. Może jest brzydka, ale to nie znaczy, że nie ma doświadczenia w sprawach, które mnie interesowały. Trzeba tylko dać jej szansę.
– Oczywiście – powiedziała matka i rzuciła okiem na skromny dobytek studentki. – Może pani ćwiczyć u nas. Kochamy muzykę poważną, nieprawdaż, Lilu?
Pomogłam jej powiesić rzeczy w szafie, kilka par spodni i swetrów, bluzki i bieliznę. Poza tym spory stosik nut. Flet wydawał się najcenniejszą z rzeczy, które posiadała. Na opróżnionych półkach postawiła kilka książek. Głównie kryminały Conan Doyle’a i Agathy Christie, kilka książek z klasyką kobiecą i Lalkę Prusa.
– Naprawdę lubisz muzykę? – zagadnęła.
Może niepotrzebnie stałam i przyglądałam się jej, gdy układała swoje rzeczy w pokoju babci. Lubiłam różne zespoły, te rockowe i Kabaret Starszych Panów. Muzyki poważnej nie znosiłam, jak wszyscy normalni ludzie. Nie kojarzyłam żadnego utworu na flet poprzeczny.
– Lubię – powiedziałam ostrożnie.
Miała grube paluchy z obgryzionymi paznokciami i pryszcze na twarzy. Jeszcze i to. Czy studentki mają pryszcze? Co innego ja, nastolatka, ale ona?
– To ci zagram, chcesz? Moją muzykę…
Niechętnie kiwnęłam głową. Przybrała minę, jakbym jej otworzyła bramę do nieba. Mało nie zleciała ze stołka. Wśród sterty nut znalazła jakieś pożółkłe, ustawiła je na pulpicie i wyjęła futerał z fletem. Składał się z trzech części, które zręcznie skręciła, zagrała kilka dźwięków, chyba na zachętę, zamknęła oczy i zaczęła ten właściwy utwór. Brzmiało to dziwnie. Czułam się, jakby mnie ktoś męczył. Nie żeby to nie była ładna melodia, tylko taka wwiercająca się w duszę, świszcząca w trzewiach. Wreszcie skończyła i otworzyła oczy (po co szukała nut, skoro znała to na pamięć i zamykała ślepia przy graniu?).
– Podobało ci się? – spytała z nadzieją.
– Bardzo ładne, tylko okropnie smutne – powiedziałam i uciekłam.
Z czasem jej „muzyka” zaczęła mi przeszkadzać. Żeby jeszcze grała miłe dla ucha utwory albo popularne piosenki, ale nie. Ona całymi godzinami ćwiczyła gamy, tryle, dziwaczne „podjazdy”, których nie potrafiłam nazwać. Tylko tamten jeden raz zagrała coś innego niż wprawki, wstawki czy jak tam się to nazywało.
Jeszcze gorsza była obecność w domu obcej osoby, która szybko okazała się niezwykle krępująca.
– Czy ona długo będzie tu mieszkała? – Weszłam do pokoju matki zdecydowana pozbyć się tej lokatorki albo, lepiej, wymienić ją na inną, lepszą.
– Nie lubisz dźwięku fletu? – odpowiedziała pytaniem.
– Nie lubię. – Zdecydowałam się przeprowadzić tę rozmowę na jej warunkach. – Jest piskliwy i bolą mnie od niego uszy. W dodatku ona nie gra ładnych rzeczy.
– Nie bądź dziecinna, Lilu. Gdy ktoś ćwiczy grę na instrumencie, to raczej nie gra ładnych rzeczy, tylko gamy, wprawki. Mnie nie przeszkadza… Flet ma ładny dźwięk.
Matka miała rozmarzony głos. Jej wzrok także powędrował w dal.
– Mało możesz na ten temat powiedzieć, bo z reguły ona gra wczesnym popołudniem… Akurat kiedy wracam ze szkoły i chcę chwilę odpocząć, zanim zabiorę się za lekcje.
Nie słuchała mnie.
– Grała taki utwór… Obudził