Białe róże z Petersburga. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Białe róże z Petersburga - Joanna Jax страница 6
– Uspokój się, mój mężu! – wysyczała Irina Oboleńska. – Trzeba ugasić pożar. Zbierz całą służbę, poślij Wołodię do wsi, po chłopów. Niech biorą wiadra i przychodzą, a wy tymczasem spróbujcie zatrzymać ogień, żeby nie zajęły się inne budynki.
Fiodor momentalnie jakby się otrząsnął, ponieważ rzadko kiedy jego żona mówiła podobnym tonem. Wybiegł z domu, nakazując służbie, by uczyniła to samo. Aleksander siedział w pokoju narożnym i spoglądał na łunę unoszącą się nad zagajnikiem oddzielającym ich dworek od zabudowań gospodarczych. Wkrótce zobaczył Wołodię, ich kamerdynera, jak idzie z grupą chłopów dzierżących w dłoniach wiadra. Wołodia trzymał w ręku lampion, by oświetlał im drogę, jednak gdy dotarli na dziedziniec, unoszący się nad zagajnikiem słup ognia powodował, że żadna lampa już nie była im potrzebna. Aleksander miał ochotę wybiec z domu i pomóc przy gaszeniu, ale matka zabroniła mu tego kategorycznie.
Po latach doszedł do wniosku, iż matka trzęsła się nad nim tak bardzo, że pewnego dnia jego największym marzeniem było wymknąć się spod jej kurateli i popełnić jakieś szaleństwo. W najmniejszym stopniu to przesadne niańczenie nie nauczyło go ostrożności, wręcz przeciwnie, wzbudziło pociąg do nadmiernego ryzyka.
Nad ranem pożar ugaszono i zaczęto liczyć straty. Matka oświadczyła jednak, że wracają do Petersburga, bo następnym razem zbuntowani chłopi mogą podpalić ich dom.
– Policja i Ochrana już się nimi zajęła – oznajmił Fiodor. – Nic nam tu nie grozi. Mniej bezpiecznie będę się czuł w Petersburgu. Mam tylko nadzieję, że nie dojdzie do kolejnej pugaczowszczyzny, kiedy to chłopski bunt, choć brutalnie stłumiony przez oddziały kozackie i baszkirskie, doprowadził do śmierci wielu osób i spowodował niemały zamęt.
– Tam jest wojsko i car. I straż ogniowa, a tutaj? – zirytowała się Irina.
– Ja nie wierzę carowi Mikołajowi. Jak ma się coś zacząć, to on niczego nie zdoła zrobić – westchnął Fiodor.
Car jednak coś zrobił, ale nie to, czego oczekiwał konserwatywny Oboleński. Mikołaj II częściowo ugiął się pod postulatami demonstrujących robotników i wydał Manifest październikowy, a w nim obiecał swobody obywatelskie, reformy i utworzenie parlamentu ustawodawczego, czyli Dumy. Po jakimś czasie Fiodor Oboleński doszedł do wniosku, że skoro już takie ciało powstało, dobrze byłoby się do niego dostać i wówczas być może jego głos zostanie w końcu usłyszany. Pragnął mieć wpływ na losy kraju, bowiem uważał, iż jego pomysły są jedynie słuszne, a każde inne świadczą o braku miłości do ojczystego kraju i jego specyfiki. Wkrótce jego marzenie się spełniło, ale nie do końca tak, jak sobie to wyobrażał, ponieważ wszyscy deputowani pragnęli przemawiać i nie zawsze mówili to, co podobało się Fiodorowi. Tymczasem jego głos, choć uważał go za jedyny wart wysłuchania, grzązł w potoku przemów i dyskusji. Bez względu jednak na toczące się w Dumie spory na końcu i tak decydujący głos miał car Mikołaj II.
Syn Fiodora Oboleńskiego, Aleksander, chociaż był młody, już miał własne zdanie, ale był zbyt zapatrzony w ojca, by zadawać mu trudne pytania albo spierać się z nim. A pytań miał wiele, ponieważ potrafił już zauważać niesprawiedliwość na świecie i nie wiedział, skąd się wziął początek tych podziałów. Cieszył się jednak, że jemu poszczęściło się w życiu i miał okazję urodzić się w uprzywilejowanej grupie społecznej.
Niekiedy hrabia Golicyn, który uchodził za dość postępowego, klepał go po ramieniu i mówił:
– Tacy jak wy będą zmieniać świat. Bylebyście się za daleko nie zapędzili w tych zmianach.
Aleksander nic nie odpowiadał, bo uważał, że nie przystoi mu wdawać się w dyskusję z hrabią, ale w głębi duszy uważał, że świat się zmieni i bez jego udziału.
2
– Tatiano Woronino! Tatiano Woronino, gdzie jest doktor? – zapytał zdyszany Pomiakin, wbiegając do mieszkania znajdującego się przy Samsoniewskim Prospekcie, nieopodal mostu Grenadierów.
Tatiana trzymała na rękach Miszę i nie odezwała się ani słowem. Wskazała jedynie brodą na stojącą w saloniku otomanę, na której spał Siergiej.
– Trzeba go obudzić, setki ludzi jest rannych. Car kazał strzelać do robotników, trzeba im pomóc. Opatrzyć rannych, zoperować… Niechże Tatiana coś zrobi – jęknął Pomiakin.
– A co ja mogę? – prychnęła. – Nie wiem, jak jutro do pracy pójdę. Miszą opiekowała się Raszkina, a Lenę odprowadzała do szkoły. Ale nie mam pojęcia, czy teraz zechce, jeśli jej mąż i syn na demonstrację poszli. Nie wiem, czy im coś się nie stało, a boję się wyjść z domu z dziećmi. Jak pan chce, to niech pan sam spróbuje.
– Tatiano Woronino, mnie to zajmie całe wieki, a muszę lecieć do innych. Proszę mu powiedzieć, że teraz już na pewno wybuchnie rewolucja. I on będzie nam potrzebny.
– Stiepanie Pomiakinie, mój mąż jest wrogiem rewolucji, chyba że wszczęłaby ją drobna szlachta, by przywrócić sobie przywileje – z westchnieniem odparła Tatiana.
– Niechże pani nie mówi takich rzeczy! Pani nie zna swojego męża, toż on jest rewolucjonista od czubków stóp aż po głowę – żachnął się.
Tatiana wiedziała jednak, że to Pomiakin nie znał zbyt dobrze jej męża, jeśli wygłaszał podobne opinie. A może jej mąż, żyjąc wciąż w świecie marzeń, potęgowanych przez moc alkoholu, sam nie wiedział, która droga byłaby właściwsza, by je spełnić? Niewykluczone, iż pewnego dnia doszedł do wniosku, że jeśli on niewiele ma, inni powinni mieć równie mało i ucieszyłby się z ich upadku równie silnie, co z odzyskania przez siebie rodowych dóbr. Tatiana nie chciała mu powtarzać – co czyniła, gdy nie pił tak wiele – że jego rodzina straciła majątek, bo jej męska część wykazywała nadmierną skłonność do gorzałki, gier karcianych i ładnych, choć pazernych kobiet.
Tatiana nie chciała przyznać się Pomiakinowi, że jej mąż, gdy jest pijany, wykazuje się wyjątkową brutalnością. Nieraz ją poturbował, a ostatnio nawet wyżywał się na dzieciach, bijąc je grubym skórzanym pasem, który nosił jego ojciec, gdy był grenadierem. Lena również wolała, by matka nie budziła ojca. Bała się go i jego razów. Ostatnio tak bardzo ją zbił, że nie mogła wysiedzieć w szkolnej ławce. Mamy wtedy nie było, bo nie wróciła jeszcze z pracy, ale później Lena nie pisnęła ani słowa, dzielnie znosząc ból pośladków, które następnego dnia po laniu zamieniły jej siedzenie w pejzaż przypominający niebo o zachodzie słońca, przykryte ciemnymi chmurami. Wiedziała, iż w sobotę matka zechce wykąpać ją w dużej balii i zapewne zauważy dowody frustracji swego małżonka, ale Lena była gotowa skłamać i zrzucić winę na własną głupotę, polegającą na nadmiernym upodobaniu do ślizgania się po zamarzniętej Newie. Obawiała się, że w przeciwnym razie mama będzie