Miłość z widokiem na Śnieżkę. Agnieszka Olejnik
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miłość z widokiem na Śnieżkę - Agnieszka Olejnik страница 4
– Przecież ty masz rodzinę – chlipnęła Weronika, która rozpłakała się już przy słowach „nie lubisz być sama”. – Masz swoje stado.
– Tak, ale ono mnie wkurza. – Iza mrugnęła zawadiacko. – Nie masz pojęcia. Dzieciaki mają swój świat, jakieś pokemony i gry, do dłoni poprzyrastały im telefony, a jak matka się do nich odezwie, to prychają ze zniecierpliwieniem, bo przeszkadza. Z kolei Mirek całymi dniami gapi się w telewizor.
– Pogap się razem z nim.
– Taaa, zwłaszcza że to są kanały sportowe. Uwielbiam sport!
Mówiła ironicznie, śmiała się przy tym, ale Weronika znała ją zbyt dobrze, by dać się zwieść. Iza była rozżalona, rozczarowana i zmęczona. Potrzebowała przerwy, jakiejś odskoczni, relaksu.
– Pouczasz mnie, że powinnam wyjść do kina albo na koncert, a sama wlazłaś po uszy w rolę kury domowej. Nie sądzisz, że…
– Tak, sądzę – przerwała jej Iza, machając ręką. – Oczywiście, że powinnam zająć się sobą. Pójść do kosmetyczki, do fryzjera.
– No, u fryzjera właśnie jesteś. Jeśli chcesz, to ci zaplotę…
– Daj spokój. Odpocznij.
– Ale zawsze lubiłaś, jak ci czesałam koronę albo kłos.
– Pij wino. Tego mi najbardziej trzeba. Żeby ktoś się ze mną napił wina, wysłuchał mnie, nie oceniał, nie pouczał. Po prostu przy mnie pobył. Rozumiesz?
– Rozumiem – odparła Weronika, która uświadomiła sobie, że potrzebuje tego samego.
Po wyjściu Izy napuściła wody do wanny i wlała kilka kropli olejku do kąpieli, aby łazienka wypełniła się zapachem igliwia. Rozebrała się i stanęła nago przed lustrem. Już od dawna na jej ciele nie było sińców ani otarć, a jednak nawyk pozostał – zawsze rano i wieczorem sprawdzała, czy może włożyć bluzkę z krótkim rękawkiem albo z większym dekoltem.
Iza miała rację, twierdząc, że człowiek to stworzenie stadne i w samotności zawsze będzie mu źle. Nie brała tylko uwagę tego, że czasem samotność jest wybawieniem. I tym właśnie była dla Weroniki. Wybawieniem od strachu, od pogardy, której starała się nie żywić dla męża, tłumacząc sobie, że alkoholizm to choroba, że on na trzeźwo nigdy by jej nie uderzył, nigdy by jej nie ukradł pieniędzy… A jednak gardziła nim, brzydziła się go i nienawidziła, ilekroć składał te swoje pijackie obietnice, że nigdy więcej, podczas gdy ona przykładała do obolałych miejsc lód zawinięty w ściereczkę, żeby następnego dnia obrzęk był mniejszy.
Umarł w najgłupszy z możliwych sposobów. Zachłysnął się własnymi wymiocinami, kiedy wracał z imienin kolegi. Nie było przy nim żony, ponieważ nie została zaproszona, to była męska impreza. Znaleziono go dopiero rano, gdy był już niemal zupełnie sztywny.
Gorąca woda otuliła jej ciało, rozluźniła mięśnie. Weronika odchyliła głowę i zanurzyła włosy, pozwalając, by unosiły się swobodnie i łaskotały ją w ramiona. Zmęczone nogi już nie bolały. A może to dwie lampki wina pozwoliły zapomnieć o bólu?
Czy tak właśnie ma wyglądać reszta mojego życia? – zadała sobie pytanie. – Będę wracać skonana z pracy, wypijać trochę alkoholu, aby się rozluźnić, poprawiać gorącą kąpielą, a potem siedzieć w pustce, aż zmorzy mnie sen? Przed telewizorem, przy książce, wszystko jedno. Tak czy owak, pustka pozostanie pustką, niezależnie od tego, czy spróbuję zagłuszyć ją ciekawą historią, głośną muzyką czy nawet wizytą przyjaciółki.
Co trzeba zrobić, aby nadać życiu sens? I czy wszyscy inni ten sens znajdują? Nie wierzyła w to. Była przekonana, że takich jak ona – ludzi nie bardzo wiedzących, po co właściwie żyją, jest wielu. I nie chodziło tylko o samotność. Bywa przecież, że ktoś ma rodzinę, kochającego partnera, jest otoczony gromadką dzieci, a zmaga się z depresją, nie znajduje odpowiedzi na pytania o sens tych codziennych zmagań ze światem.
Jako młoda dziewczyna była bardzo religijna. Ojciec zachorował wtedy na raka. Ten okres w jej życiu – wbrew pozorom – Weronika wspominała jako najbardziej wypełniony treścią. Jej świat składał się z opieki nad chorym, szczerej modlitwy i miłości (a była wówczas zakochana najpiękniej, bo po raz pierwszy). Towarzyszyło temu przeświadczenie, że każdy dzień może przynieść jakiś dar, cudną niespodziankę od losu czy raczej Boga – bo naprawdę wierzyła, że to Stwórca rozdaje karty. Czuła się potrzebna i z całą sobą odczuwała błogą pewność, że taki jest właśnie sens istnienia: robić coś dla drugiego człowieka.
Dopiero małżeństwo z Arturem wyleczyło ją zarówno z tego przekonania, jak i z wiary w Boga. Kiedy po raz kolejny podnosiła się z podłogi, sprawdzając, czy ma wszystkie zęby, kiedy sprzątała po nim i prała jego uwalane wymiocinami ubrania – stopniowo przestawała wierzyć w cokolwiek.
Przez te wieczorne rozmyślania źle spała. Śniły jej się jakieś strzępki przeszłości: biwak szkolny, na którym zerkała na Szymona grającego na gitarze, a potem nagle Artur, wyjątkowo zupełnie trzeźwy, wymierzający jej metodycznie cios za ciosem za to, że ośmieliła się patrzeć na innego.
– Patrzyłam na gitarę – tłumaczyła się w tym śnie, ale mąż nie słuchał, bił dalej, aż na jego rękach pojawiła się krew. – Wiesz dobrze, że inni mężczyźni mnie nie interesują. Jesteś tylko ty.
Obudziła się spuchnięta, z bólem głowy i karku. Nigdy więcej wina, pomyślała. Nie, raczej nigdy więcej wspomnień. Skąd jej się w ogóle wziął ten Szymon? Przecież to stare czasy.
Zaparzyła sobie kawę i usiadła przy oknie, aby mieć widok na bezlistne drzewa. Usiłowała sobie przypomnieć, jak wyglądają latem. Nie znosiła listopada. Potrzebowała odrobiny koloru, najchętniej zieleni, ale jesienne rudości także ją cieszyły. W grudniu można było przynajmniej ubarwić sobie świat choinką i ozdobami, natomiast listopad był bezbarwny, szary i zimny. O tej porze roku naprawdę trudno było dostrzec w czymkolwiek sens.
Jej myśli wróciły do paskudnego snu. Tak naprawdę doskonale wiedziała, co sprawiło, że Szymon pojawił się w jej wspomnieniach. Przywołało go ogłoszenie o konkursie, usłyszane poprzedniego dnia w radiu. Konkurs na opowieść o pierwszym balu. To wtedy wrócił obraz zmierzwionych blond włosów, szarych oczu i tego uśmiechu, któremu nie mogła się oprzeć żadna dziewczyna.
Chodzili razem do liceum. Już w pierwszej klasie widać było wyraźnie, że Szymon nie jest po prostu jednym z wielu uczniów. Był wybitny. Na angielskim swobodnie rozmawiał z nauczycielem, podczas gdy reszta grupy wybałuszała oczy i usiłowała wyłapać choć ogólny sens konwersacji. Na matematyce rozwiązywał zadania maturalne już w drugiej klasie. Jego serwów w czasie gry w siatkówkę nikt nie był w stanie odebrać, nikt również nie mógł go powstrzymać podczas rajdów z piłką na bramkę, gdy chłopcy grali w futbol. Był wirtuozem gitary, śpiewał przyjemnym głosem z leciutką chrypką, a do tego grał w szkolnym teatrze i recytował niczym zawodowy aktor.
W dodatku był duszą towarzystwa. Lubiany przez wszystkich i dla