Odwet. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 16
Tak było i tym razem. Po rozmowie z Sokolnikiem zaczęły zalewać go pytania. W gruncie rzeczy nie miał podstaw do kwestionowania słów naczelnika ani jego poleceń, mimo to coś nie dawało mu spokoju. Kiedy więc pomyślał, że za kilka dni wyjedzie z Warszawy i zostawi ten temat bez odpowiedzi, będzie go to męczyło i nie przeczyta w Bieszczadach żadnej książki.
Z punktu widzenia Al-Kaidy śmierć Waldemara Zenonika nie miała sensu. Chyba że chodziło o tego Algierczyka – pomyślał. Zemsta po latach, kiedy GIA już znikła z frontu walki? Powinni wziąć go jako zakładnika, a nie mordować. Mogli przed kamerami odciąć Algierczykowi głowę albo przynajmniej zostawić to tak, jak zrobili, ale Waldemara zabrać ze sobą. Byłby sporo dla nich wart, a nasi po sprawie Olewskiego zapłaciliby każdą sumę.
– To się nie klei – powiedział na głos.
Odchylił fotel do tyłu, założył ręce za głowę i położył na biurku swoje krótkie nogi w przydeptanych butach z brązowego zamszu.
Tego wieczoru Zenonik miał wręczyć generałowi pięćdziesiąt tysięcy euro łapówki. Nie ma świadków, a generała nawet nie warto pytać, bo teraz na pewno zaprzeczy. Ważny motyw, a nie można go zweryfikować. Wariantów mnóstwo, w tle pieniądze. To zawsze dobrze działa na zabójców. Może coś zaszło między oficerami rezydentury, pokłócili się, chcieli skręcić jakiś interes… Mają w końcu worek pieniędzy. A jeżeli stali za tym ludzie z algierskich służb? Czyli motyw Al-Kaidy musiałby być tylko mistyfikacją, która miałaby przykryć prawdziwy powód morderstwa. Profesjonalny zabójca nie robiłby sobie tyle zachodu z taką improwizacją. To zbyt naiwne. Są przecież znacznie prostsze metody. I na koniec ten Korczyk podejrzany o pracę dla Rosjan. Szpiegostwo czy korupcja? A może motyw osobisty? To najmniej prawdopodobne. Nawet absurdalne.
Roman pomyślał od razu o znalezionej w teczce Zenonika notatce, której nie zdążył przeczytać przed wyjściem do szefa.
Zdjął nogi z biurka i przysunął się do komputera. Otworzył plik Waldemar Zenonik leg. Fijałkowski i po chwili na ekranie pojawił się odręcznie napisany dokument zatytułowany Raport dot. konspiracji rezydentury w Sankt Petersburgu. Sporządzony piętnastego maja 2005 roku, miał trzy strony i podpis rezydenta o pseudonimie „Zeko”.
Nie pamiętam… – pomyślał Roman. Zagrożenie dla bezpieczeństwa rezydentury? Zeko…
Przesunął kursor na menu główne kadr i wszedł w zakładkę Pseudonimy. Pojawiła się lista alfabetyczna. Zjechał na sam dół i odnalazł Zeko. Otworzył plik.
– Major Lucjan Barski, legalizacyjne Zimny – odczytał. – Nie pamiętam… Zwolniony ze służby w dwa tysiące piątym? – czytał dalej. – Zaraz… notatkę w sprawie Zenonika napisał jako rezydent, a już w grudniu został zwolniony ze służby? Barski… Barski? Aha… rzeczywiście… tak, teraz pamiętam… Jakaś sprawa defraudacji kasy operacyjnej w rezydenturze w Petersburgu. Tak, tak… A to bardzo ciekawe, bardzo.
Otworzył zakładkę Teczka personalna i przewinął do pozycji Raport. Od razu przeszedł na ostatnią stronę, by zacząć od sprawdzenia, kto jest jego autorem.
– Inspektor WBW porucznik Maria Gerber – z podnieceniem przeczytał na głos. – Znów pani Gerber, jak ją nazywają… zaraz… kwiat, Gerbera… – Roman trochę się zaniepokoił, że nie może sobie przypomnieć. – Aaach… tak! Stokrotka! Ładne – wyrzucił z siebie zadowolony i uśmiechnął się. – Tak ją nazywają najbliżsi. Pewnie dlatego, że Gerber. W końcu… prawie każdy ma tu jakiś nick. Tyle tych służbowych nazwisk, pseudonimów, kryptonimów, że młodzi chcą mieć coś swojego.
Dopiero teraz Roman zdał sobie sprawę, że przecież on sam też musi mieć jakieś przezwisko.
Pewnie Kat, Oprawca albo Inkwizytor… albo Nudny, Gruby, Stary, Krótki…
Był rozbawiony swoim odkryciem, bo nigdy wcześniej o tym nie pomyślał, ale nie poczuł żadnego dyskomfortu, wręcz przeciwnie. Chciałby mieć jakieś przezwisko, bo oznaczałoby to, że jest żywym członkiem ich małej społeczności, że wzbudza jakieś emocje i że nie różni się od innych. A jednak nie miał żadnego nicku, bo prawie nikt w Agencji nie traktował go jak kogoś ze środowiska. Nikt o nim nie wiedział nic na pewno, Roman nie miał żadnych przyjaciół, nie obchodził imienin ani urodzin, ani nie bywał w wydziałach na śledziku. Dlatego wszyscy młodzi nazywali go pułkownikiem Leskim, starsi oficerowie – Romanem Leskim, a szefowie Romanem.
Siedział przed włączonym komputerem i zastanawiał się, czy powinien zagłębić się w tę sprawę. Morderstwo Zenonika, kradzież pieniędzy operacyjnych dokonana przez Barskiego, a między jednym i drugim – porucznik Stokrotka. Miał nieodparte wrażenie, że w tym trójkącie jest jakaś tajemnica, która może tłumaczyć śmierć Warega w Algierze.
Nie zamierzał jednak prowadzić formalnego śledztwa, i to nie tylko dlatego, że nie miał takiego polecenia. Sprawa morderstwa była w kompetencjach WBW, co właściwie powinno wygasić jego zainteresowanie, mimo to postanowił przeczytać oba raporty. Tak dla zasady. W końcu nie zajmie mu to więcej niż godzinę.
Zaczął od raportu Zeko, bo uznał, że jeżeli gdzieś jest początek tej sprawy, to musi być właśnie tutaj.
| 14 |
Wyszedł za dom i najpierw zdjął czarny kombinezon, potem maskę i dopiero na końcu ochraniacze z butów. Wszystko było lepkie od krwi. Włożył je do plastikowej torby na śmieci, do drugiej torebki trzydziestocentymetrowy nóż kuchenny i dopiero teraz ostrożnie ściągnął zakrwawione lateksowe rękawiczki. Z kieszeni wyjął nową parę. Zawiązał obie torby. Nasadził na głowę głęboką bejsbolówkę, schowaną dotąd w tylnej kieszeni spodni.
Z ogrodu wyszedł tą samą drogą, którą do niego wszedł. Tak zaplanował. Wokół było cicho, żadnego ruchu, w oddali mruczało miasto. Przedarł się przez krzaki i podszedł do płotu, skąd mógł sprawdzić ulicę za domem. Po obu stronach jezdni, w słabym świetle latarń, stały zdezelowana ciężarówka, traktor z przyczepą i kilka samochodów osobowych. Odczekał chwilę i kiedy uznał, że nikogo nie ma, najpierw przerzucił worek przez trzymetrowy płot, a potem wybił się mocno obunóż, chwycił za szczyt ogrodzenia, podciągnął i jednym ruchem przerzucił ciało. Zeskoczył i od razu przykucnął za samochodem, nasłuchując. Po chwili, gdy był już pewny, że jest bezpiecznie, podniósł się i szybkim krokiem ruszył w lewo. Samochód zaparkował dwie przecznice dalej. Torbę wrzucił do bagażnika, ale nóż, który kupił rano na bazarze, zatrzymał jeszcze w samochodzie. To była jedyna broń, jaką miał.
Odpowiednie miejsce wybrał już wcześniej. Pięćset metrów dalej znalazł ruiny starego magazynu, gdzie miejscowa biedota zaopatrywała się w kamień, cegły i złom. Nie było to miejsce idealne, ale wystarczająco odludne, by mogło odegrać swoją rolę.
Z bagażnika zabrał torbę z ubraniem i przygotowaną wcześniej butelkę benzyny. Wszedł za zawaloną ścianę, gdzie wśród gruzu stała zabrudzona smarem beczka. Wrzucił do niej torbę, wylał benzynę