Odwet. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 3

Odwet - Vincent V. Severski

Скачать книгу

przy stoliku na ulicy i pił kawę, nie trzymał w dłoni smartfona. Obok filiżanki położył książkę. Rozglądał się spokojnie po ulicy i kiedy zobaczył Monikę, uśmiechnął się, wstał i czekał, aż podejdzie.

      Jaki piękny widok! – pomyślała Monika i poczuła motyle w brzuchu.

      Przywitali się serdecznie. Kasia podała jej kawę.

      Na stoliku leżało angielskie wydanie powieści Rainera Marii Rilkego Auguste Rodin. Kiedy widzieli się poprzednim razem, z zacięciem dyskutowali o tym francuskim rzeźbiarzu. Przez chwilę nawet pokłócili się o to, czy jest w nim więcej impresjonisty, czy romantyka, i w końcu Julian obiecał jej tę książkę, by poznała jego prawdę.

      – „Różo, och, czysta sprzeczności, rozkoszy: być snem niczyim pod tak wielu powłokami”1 – powiedział Julian i Monika od razu zrozumiała, że to Rilke.

      Poczuła nagle, że właśnie przyszedł ten moment w jej życiu, kiedy po raz pierwszy jest gotowa rzucić wszystko, całą swoją szpiegowską przeszłość, i zostać z tym mężczyzną. Wiedziała, że dwanaście spotkań to jeszcze zbyt mało, by zdecydować się na rewolucję w życiu i dozgonną miłość, ale tego dnia postanowiła pójść dalej i przekroczyć następną granicę. Dotarło do niej niespodziewanie, że to trzynaste spotkanie z Julianem musi się zakończyć w miłosnym uścisku, jakiego jeszcze nie zaznała. Wiedziała, że jeżeli nie zrobi tego teraz, na zawsze straci okazję.

      – Aaa… może, a może… – czuła, jak zaciska jej się gardło i wysychają usta – może pojedziemy do mnie? – Uciekła wzrokiem w kierunku filiżanki, ale po kilku sekundach zdobyła się na to, by spojrzeć mu w oczy.

      – Niestety… – usłyszała pierwsze słowo i poczuła się, jakby naga siedziała na scenie, wystawiona na pośmiewisko – niestety, ale jestem dzisiaj zajęty – odpowiedział z uśmiechem, który nagle przestał być dla Moniki uroczy. – Ale może w przyszłym tygodniu. – Spojrzał na zegarek.

      – Nie ma sprawy. Oczywiście. – Wzruszyła ramionami, ale pomyślała: Spierdalaj! Jaka ze mnie durna i ślepa baba!

      – To dla ciebie. – Przesunął książkę w jej stronę.

      – Aaa… tak, dziękuję. – Również spojrzała na zegarek. – Wiesz, coś mi się przypomniało. Pilna sprawa! – Chwyciła torbę, wrzuciła do niej książkę i machnęła mu ręką. – Zdzwonimy się.

      Podniósł się na pożegnanie, ale nie wyglądał na zaskoczonego.

      Monika ruszyła ostro w kierunku samochodu, odprowadzana zdziwionym spojrzeniem Kasi.

      – Ale dupek! – powiedziała do siebie, wkładając kluczyk do stacyjki. – Trzynaste spotkanie! Ja pier…

      | 3 |

      W Agencji Wywiadu rozpoczynał się sezon urlopowy i na korytarzach robiło się coraz ciszej.

      Był poniedziałek i zaczynał się ostatni tydzień Romana w pracy.

      Chociaż dopiero w niedzielę wyjeżdżał z Bronkiem do Soliny, już przyniósł z piwnicy walizkę i zaczął składać rzeczy, które planował ze sobą zabrać. Jechali na dwa tygodnie do ośrodka Jodła, a właściwie małego pensjonatu nad samym zalewem, w którym zawsze spędzali dwa czerwcowe tygodnie. Kiedyś chodzili głównie po górach, więc i bagaż zabierali inny. Teraz bardziej obciążały ich książki.

      Zaparzył sobie kubek herbaty ulung i przykrył go talerzykiem. To była pierwsza herbata tego dnia. Włączył VII symfonię Beethovena.

      Podszedł do okna i szeroko je otworzył, jakby chciał, żeby piękne niebieskie niebo wlało się do środka, a muzyka wypłynęła na zewnątrz. Wciągnął powietrze nosem, przytrzymał w płucach i głośno wypuścił ustami. Czuł się świetnie, schudł cztery kilogramy, nic mu nie dolegało, serce pracowało równo i mocno, ustąpiły napady potów i mroczki w oczach. Roman był pełen optymizmu i chęci do życia. I nad szpitalem nie było ptaków. Roman nie zawsze lubił widok ze swojego okna, ale tego dnia nie mógł się nim nacieszyć.

      Wrócił do kuchenki, zabrał swój metalowy kubek z talerzykiem i ostrożnie znowu wszedł do pokoju. Najpierw postawił na biurku kubek, a dopiero potem je obszedł, by usiąść. Przyciągnął do siebie niebieską teczkę z napisem dużymi drukowanymi literami: Teczka personalna, a pod nim, ręcznie, pochyłą kaligrafią – Olgierd Rubecki, leg. Ekiert.

      Roman dostał od szefa Agencji polecenie, by zbadał życiorys byłego oficera wywiadu, prymusa Kiejkut rocznik 1995, więźnia islamistów w Iraku, rannego w akcji, w której zostali odbici zakładnicy, świeżego bohatera mediów, opinii publicznej i polityków. Szczególnie zainteresował się nim premier. Szef nie wyjaśnił, o jaki rodzaj zainteresowania chodzi, ale Roman i tak wiedział. Praktycznie każdy w Polsce znał teraz Olgierda Rubeckiego. W Agencji funkcjonował pod nazwiskiem Ekiert, ale najbliżsi, z czasów Kiejkut, nie mówili do niego inaczej niż Cezar.

      Był inteligentny, wysportowany i elegancki w swoim własnym, wyszukanym stylu. Wyrobiony politycznie i bardzo medialny. Mówił prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem, nie epatował bazarowym patriotyzmem, swoim życiem dowodził, że nosi go w sercu, a nie w klapie marynarki. Jego publiczne wystąpienia przykuwały uwagę publiczności i zyskiwały pochwały dziennikarzy z lewej i prawej strony, bo Cezar był dokładnie pośrodku i każdy chciał się ogrzać w jego blasku. Dlatego komentatorzy nieustannie pytali, czy Agencja Wywiadu ma więcej takich ludzi, a wyborcy żądali, by zajął się krajem. Rubecki był zagrożeniem dla wielu polityków i mógł zatrząść sceną, więc siłą rzeczy budził niepokój.

      Dla Romana było oczywiste, że premier chciałby wiedzieć, czy taki bohater jest rzeczywiście bez skazy, czy należałoby się z nim zaprzyjaźnić, czy raczej szybko go zatopić. Ale tak naprawdę najważniejsze było dla niego trzecie rozwiązanie, czyli diament z ukrytą skazą. Taki diament miałby największą wartość polityczną i Roman miał tę skazę znaleźć.

      Mimo wątpliwości musiał wykonać polecenie, ale nie zamierzał nikomu ułatwiać zadania, ani Cezarowi, ani premierowi, i planował przejrzeć życiorys oficera w rutynowy sposób. Miał na to tydzień, nawet zbyt wiele jak na takie zadanie.

      Otworzył teczkę i zaczął czytać kwestionariusz osobowy Olgierda Rubeckiego.

      Dima spojrzał na zegar. Dochodziła dwunasta. Od pół godziny stał w gigantycznym korku na moście Siekierkowskim i nie mógł nic zrobić. Żadnego ruchu ani w przód, ani w tył. Chwilami miał ochotę po prostu wysiąść, zostawić ten pieprzony samochód tam, gdzie stoi, i pójść piechotą. Po twarzach innych kierowców widać było, że wszyscy mają podobne myśli.

      Jechał do ośrodka Dobre Wspomnienia w Zagórzu, a dyrektor Zalewski miał być tylko do trzynastej. Zadzwonił do Dimy z samego rana i poprosił o pilną rozmowę w cztery oczy. „Pan Józef zaczyna stwarzać poważne zagrożenie dla innych pensjonariuszy i dla siebie” – rzucił z zacięciem w głosie i po chwili dodał mocniej: „Koniecznie musi pan coś z tym zrobić, bo w przeciwnym wypadku…” – urwał. „Przyjadę” – zapewnił Dima.

      Sięgnął

Скачать книгу


<p>1</p>

Przeł. Mieczysław Jastrun.