Odwet. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 4

Odwet - Vincent V. Severski

Скачать книгу

się stało? – zapytał Dima zaciekawiony.

      – Nie… nic takiego… drobna sprawa, ale pilna, i chcę ją załatwić przed urlopem.

      – Jasne.

      – Znasz Olgierda Rubeckiego?

      – No… chyba każdy go zna… ale osobiście nie. A dlaczego pytasz?

      – I co o nim sądzisz?

      – No… bohater narodowy i nadzieja gawiedzi. Inteligentny, dobry w mediach, ale mnie nie bierze. Dziwny jest, sztuczny… – Dima zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiał. – Wiesz… nie ufam mu. Jest w nim coś fałszywego. Mam kłopot z polubieniem bohaterów, ale może się mylę. A co?

      – Nic takiego – odparł Roman. – Mam podobne wrażenie. Pogadamy wieczorem.

      Piętnaście po dwunastej korek pękł i samochody ruszyły. Dima zadzwonił jeszcze do dyrektora Zalewskiego, że już jedzie, i wcisnął gaz. W końcu przedarł się bocznymi drogami od strony Wesołej i po kwadransie był w Zagórzu.

      Dyrektor stał już przed wejściem i nerwowo palił papierosa.

      – Pan Józef robi się coraz bardziej agresywny, proszę pana – zaczął od razu, jak tylko Dima się z nim przywitał. – Jak to będzie wyglądało, kiedy w telewizji powiedzą, że w Dobrych Wspomnieniach dwóch dziewięćdziesięciolatków pobiło się z powodów politycznych? Mało mamy problemów w kraju? Co za wstyd! Wie pan, ja muszę dbać o dobre imię naszego ośrodka. Mamy tutaj bardzo poważnych kuracjuszy i nie mieszamy się do polityki.

      – Dobrze, panie dyrektorze. Co się stało? – Dima przerwał dyrektorowi monolog. – Znowu bójka?

      – No tak, nikt teraz nie dojdzie, o co poszło. Świadkowie… wie pan, są mało wiarygodni. Ale wiadomo, że pierwszy zaatakował kulą pan Józef, a pan Gienek… wie pan, ten pilot, oddał swoją panu Józefowi w głowę. Poszło o tego marszałka… Rokossowskiego, ale o co dokładnie… – Dyrektor wzruszył ramionami. – Problem w tym, że pan Gienek ma poważne obrażenia na ramieniu i twarzy, więc jest problem, bo teoretycznie trzeba to zgłosić na policji. Rodzina przyjedzie, zobaczy, że ma uszkodzenia ciała… – Rzucił papierosa na ziemię, rozdeptał i czubkiem buta wepchnął do burzownika. – Panie, co ja z nim mam! Wszyscy grzecznie sobie posypiają, a ten pana… podopieczny ciągle się awanturuje. Wie pan, jak go nazywają Ukrainki? Pan Ninja! I to wcale nie jest śmieszne – dorzucił podniesionym głosem, widząc uśmieszek, który przebiegł przez twarz Dimy. – Umówmy się w ten sposób. Pan z nim porozmawia teraz, spróbuje na niego wpłynąć, a jak to się powtórzy, poproszę… będzie pan musiał znaleźć dla niego inny ośrodek. Rozumiemy się?

      – Rozumiemy – odparł Dima.

      Od razu wiedział, że już powinien szukać nowego miejsca dla Józefa. I dyrektor oczywiście też to wiedział. Ani Józef, ani pan Gienek nie pamiętają nawet, że się pobili, nie mówiąc już o co. Mimo to Dima czuł się w obowiązku porozmawiać z Józefem.

      W środku było gorąco, więc mimo otwartych okien przykry zapach starych ludzi stał się wyjątkowo mocny. Ukrainka Luba od razu powiedziała mu, że Józef jest na tarasie, i wskazała mopem kierunek.

      Józef siedział na wózku rozebrany do pasa i najwyraźniej się opalał. Jego ciało było podobne do wysuszonej węgierki albo mumii. Głowa zakryta płócienną czapeczką spoczywała na piersi.

      Dima podszedł bliżej, usiadł na krzesełku obok i dotknął jego dłoni. Była zimna, choć na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, i Dima w pierwszej chwili pomyślał, że Józef umarł. Potrząsnął nią, wtedy głowa starca delikatnie drgnęła i powoli zaczęła się unosić.

      Józef otworzył oczy i przez moment wyglądał, jakby dopiero uruchamiał w sobie życie. Patrzył tępo przed siebie i jak ryba zaczął łapać powietrze. Po chwili przeniósł wzrok na Dimę i uśmiechnął się rzędem zepsutych zębów. Zacharczał, jakby chciał przetrzeć gardło, zebrał flegmę w ustach i splunął w chusteczkę, którą trzymał w dłoni.

      – Przyniosłem ci zakupy. Chcesz banana? – zapytał Dima i widząc brak reakcji ze strony Józefa, włączył jego aparat słuchowy. – Chcesz banana?

      Starzec pokiwał głową.

      – Jak się czujesz?

      – Bardzo dobrze, ale dlaczego mnie tu więzisz? – wydusił z siebie po chwili i wydął usta. – Jak na takiego przeterminowanego człowieka, to nawet świetnie. – Zmienił ton, jakby zapomniał, co powiedział przed chwilą. – Dziękuję, że wpadłeś. – Uśmiechnął się. – A co u Rosy?

      – Jest na wczasach nad morzem – odpowiedział Dima, jak zawsze kiedy Józef o nią pytał, i wręczył mu obranego banana.

      – Przybliż się… – Starzec skinął na Dimę wykrzywionym od gośćca palcem. – Tutaj podsłuchują i kradną – wyszeptał i rozejrzał się z niepokojem. – Pełna inwigilacja, trzeba uważać, co się mówi. Te Ukrainki… przeszukują mi szafkę. Pełno tajniaków i donosicieli. Wczoraj widziałem tam… – wskazał głową w stronę drugiego tarasu – dwóch enkawudzistów.

      – To rzeczywiście podejrzane! – wyszeptał Dima wprost do jego aparatu. – Wiesz co, Józek? Tu się robi niebezpiecznie i chyba czas znów zmienić kwaterę. Co ty na to?

      – Czas, czas… – Józef pokiwał głową na znak, że się zgadza, i zasnął z bananem w dłoni.

      Dochodziła dwunasta, kiedy Roman Leski skończył czytać teczkę personalną Olgierda Rubeckiego. Położył na niej pulchną dłoń i zdjął okulary.

      Dobry oficer, ale do naszej Sekcji chybaby się nie nadawał – pomyślał. Skąd u niego nagle takie parcie na media i politykę? W charakterystyce psychologa i testach tego nie widać. Wprost przeciwnie. Skromny, wycofany, ambitny, ale z umiarem, o wysokim IQ, pomysłowy… – Roman powtarzał w pamięci sformułowania z karty ocen Rubeckiego. Psycholog się pomylił, nierzetelnie zbadał kandydata czy olał robotę?

      Za pół godziny w kawiarni na placu Unii Lubelskiej miał spotkanie z kandydatem do pracy w Sekcji, który jednak nie musiał przechodzić badań.

      Po niedawnych wydarzeniach, kiedy Sekcja została zaatakowana w Warszawie, Roman doszedł do wniosku, że jest im potrzebne profesjonalne wzmocnienie. Nowy szef, Hafner, bez żadnych pytań wstępnych wyraził zgodę na dodatkowy etat. To był czas, kiedy premier Bolecki nie mógł się nadziwić skuteczności Sekcji.

      Roman zaczął się rozglądać za odpowiednim kandydatem. Wiedział, kogo szuka i gdzie. Miał to być ktoś, kto może wkroczyć do akcji z marszu, bez specjalnego szkolenia, kto rozumie sens istnienia takiej jednostki jak Sekcja. Roman nie miał czasu na sprawdzanie kandydata. Musiał to być ktoś gotowy do akcji, kto profesjonalnie zadba o bezpieczeństwo, weźmie na siebie rozpoznanie i odciąży Monikę i Dimę, wesprze Witka i Elę, która jest w ciąży. Najważniejsze jednak, by dobrze wkomponował się w zespół.

      Kandydat był jeden.

      Roman

Скачать книгу