Odwet. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 5

Odwet - Vincent V. Severski

Скачать книгу

oficerowie Wydziału, a teraz miał do nich dołączyć Lutek.

      Roman trzymał tę informację w tajemnicy przed Sekcją. Wcześniej zapoznał się z jego teczką personalną i nie miał prawie żadnych wątpliwości, że jest to człowiek, jakiego szukał. Musiał jednak najpierw spojrzeć mu parę razy w oczy, porozmawiać, zapytać o kilka spraw, nim podejmie ostateczną decyzję.

      Przez wiele miesięcy Lutek – dzięki pomocy kolegów z GROM-u – pracował w angielskiej firmie ochraniającej statki przed piratami na Morzu Arabskim, ale monotonia wodnego krajobrazu była ponad jego siły. W rzeczywistości nic nie męczyło go bardziej niż tęsknota za Ewą.

      Do Polski wrócił miesiąc temu i już następnego dnia poszedł na pierwsze spotkanie z Romanem Leskim, człowiekiem, o którym dużo słyszał, ale którego nigdy nie poznał. Jako lojalny podwładny nie zgodziłby się rozmawiać z nim bez rekomendacji i zgody Konrada, którego wciąż uważał za swojego szefa.

      Na początku Leski mu się nie spodobał. Zadawał dużo absurdalnych pytań i nie wyglądał na kogoś, kto ma kompetencje do pracy w wywiadzie. Porównanie Leskiego z Wolskim wypadło druzgocąco i Konrad musiał trochę popracować nad Lutkiem, by ten nie wycofał się od razu. Tym bardziej że nie mógł mu nawet powiedzieć, że Witek i Ela już pracują w Sekcji. Wprawdzie Lutek spotykał się z nimi przy różnych okazjach, ale młodzi zgodnie i przekonująco twierdzili, że są zatrudnieni w szwedzkiej firmie konsultingowej. A Lutek nie pytał jakiej.

      O trzynastej trzydzieści Roman miał go poinformować, że zostaje przyjęty do Sekcji, i zapoznać z zadaniami. Doskonale znał życiorys swojego nowego współpracownika. Wiedział, co przeszedł na Gotlandii, w Moskwie i w Iranie, więc był pewien, że oferta nie zrobi na nim większego wrażenia, ale kogoś takiego właśnie potrzebował. Nie wiedział tylko jednego: że Lutek potrzebuje właśnie tego, co mu oferował.

      | 4 |

      Kiedy Zenonik pił whisky z generałem Al-Burgibą, Yacef cały czas siedział w westybulu i siorbał herbatę, zerkając od niechcenia na telewizor, w którym leciał właśnie mecz piłki nożnej. Dochodziła północ, gdy zadzwonił Zenonik i bełkotliwym głosem polecił mu podstawić samochód przed wejściem i czekać.

      Pojawił się po piętnastu minutach. Szedł, mocno się zataczając, z wyraźnym odchyleniem w lewo. Yacef nie dostrzegał w tym nic śmiesznego, bo był pobożnym muzułmaninem i nie pił alkoholu. Nie bronił tego innym, ale kiedy widział żałosny obraz człowieka, który nie panuje nad swoim ciałem ani umysłem, cieszył się, że wierzy akurat w Allaha, chociaż nie był to Bóg idealny. Przynajmniej dla niego.

      Zenonik miał poważny kłopot z zapakowaniem się do samochodu, więc Yacef musiał mu pomóc. Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, poczuł, że wnętrze wypełnia odór alkoholu, więc uchylił okno i podkręcił dmuchawę w klimatyzacji.

      – No i cooo… – zaczął Zenonik – dalej nas śledzą? Eeech… – Wypuścił strumień alkoholowego powietrza prosto na kark Yacefa. – Eeech… dobry z ciebie kierowca, dobry… dobry chłop jesteś, Yacef. Aaale… cwaniaczek też taki cwany… – Zaczął grzebać w kieszeniach. – Aaa… mam, mam. – Wyjął telefon. – A już myślałem, że go gdzieś, kurwa, zgubiłem. No… śledzą nas?

      – Nie widzę – odparł Yacef.

      – Aaa… jasne, chłopie! – Zenonik uniósł głos i palec wskazujący. – Bo ja już wszystko wiem. A co? Myślałeś, że Polak to taki tępy i można go tego…

      – Nie wiem, o czym pan mówi – wtrącił spokojnie Yacef i pomyślał, że z tym alkoholem to Prorok miał pełną rację.

      – Ale muszę ci powiedzieć, że jest dobrze, wcale mi to nie przeszkadza, że ty… a wprost przeciwnie, nawet bardzo mi to na tak – Zenonik wyrzucił z siebie całkiem składnie. – Wiesz… ja dużo wiem i wszystko widzę.

      – Nie mam wątpliwości – odpowiedział Yacef, a Zenonik zamilkł.

      Ruch na ulicach zamierał. Wielkie miasto zapadało w nocny letarg, lepki od potu. Algier nie miał już w sobie nic z uroku francuskiej kolonii, która żyła nocą. Ale dzisiaj i tak prawie nikt nie pamiętał, jak było wcześniej.

      Yacef urodził się dziewiętnastego czerwca 1965 roku i był Kabylem. Tego dnia bezkrwawo władzę przejął pułkownik Bumedien, a w Algierze już dawno nie było pieds-noirs, chociaż zostały po nich białe domy. Nie tęsknił za Francuzami, mimo że ich lubił. To było dziwne uczucie, bo jeden stryj zginął pod Monte Cassino, a drugi zamęczony w Kasbie przez spadochroniarzy generała Massu.

      Na Chéraga dojechali w ciągu piętnastu minut. Zenonik, zamiast powiedzieć, co wie i widzi, spał z głową odchyloną do tyłu, telefonem w dłoni i ciężko oddychał, jakby miał astmę. Yacef wykorzystał chwilę spokoju i jeszcze kilka minut pojeździł po okolicy, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Nie zauważył nic podejrzanego i wjechał na teren posesji francuskiego pułkownika. Mimo wszystko czuł niepokój i kiedy wysiadał, rozejrzał się jeszcze uważnie, chociaż napastnik mógł ukryć się gdziekolwiek. Krzaków, zakamarków i cienia było pod dostatkiem.

      Na wszelki wypadek odbezpieczył pistolet. Otworzył drzwi i obudził Zenonika.

      – Już jesteśmy? – zapytał Polak, jakby całkiem wytrzeźwiał. – Zmęczył mnie ten upał dzisiaj. To był dobry dzień… Która godzina? – Próbował spojrzeć na zegarek, ale tylko zmrużył oczy i wydął policzki. – Która jest?

      – Za kwadrans pierwsza. – odparł Yacef, pomagając mu wysiąść.

      – Ooo… jeszcze wcześnie. – Zenonik stanął na własnych nogach. – To był bardzo udany dzień. Prawda, Yacef?

      – Prawda – odparł grzecznie kierowca, chociaż wcale nie uważał tego dnia za udany, bo wciąż czuł niepokój.

      – Wprowadź samochód do garażu, a ja idę już do domu – zarządził Zenonik i ruszył niepewnie w kierunku drzwi.

      Yacef odprowadził go wzrokiem. Wsiadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że wewnątrz zapaliło się światło. Wrzucił bieg i ruszył. Po kilku metrach skręcił w prawo – garaż był z drugiej strony budynku – i nagle zauważył w lusterku cień postaci, która majaczyła między potężnym liściem agawy i pniem akacji. Z całej siły wbił nogę w hamulec, wyszarpnął pistolet i wyskoczył z samochodu.

      – Widziałem cię! – krzyknął po arabsku i skierował broń w stronę krzaków.

      Noc była księżycowa, niebo pogodnie rozgwieżdżone, więc i cienie nabrały silnego kontrastu i ostrości. Yacef wiedział, że w taką noc wszystko można zobaczyć. Walczył z islamistami w Atlasie Tellskim, a na wojnie drzewa, krzewy i głazy czasami ożywają, potem złudzenia wywołują halucynacje, a stąd już blisko do przerażenia i szaleństwa. Lęk zabija żołnierza.

      Yacef jednak potrafił zapanować nad strachem. Z trzymaną oburącz bronią, pochylony i gotowy do strzału zaczął zbliżać się do cienia, który wciąż stał wyprostowany w krzakach. Z każdym krokiem Yacef był coraz bardziej pewny, że to tylko cień, ale nie miał

Скачать книгу