Odwet. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 9
Marek przez dwa lata ani razu nie powiedział, że ją kocha, chociaż zachowywał się, jakby tak właśnie było. Kiedy więc pewnego dnia zakomunikował, że zakochał się w Grażynie z wydziału wzornictwa, Monika nie mogła powiedzieć, że ją okłamał i zdradził. Wieść o tym, że jest już wolna, szybko rozniosła się na uczelni i dopiero wtedy Monika się dowiedziała, jaki Marek był naprawdę. Skróciło to jej rozpacz po rozstaniu, ale też wzbudziło rozczarowanie, które natychmiast przerodziło się we wściekłość. Nie chciała już mówić, że była zakochana, bo musiałaby się przyznać do własnej naiwności. Wolała milczeć.
Jednak rozstanie z Markiem przyniosło pozytywny skutek uboczny. Eksplozja emocji, jaką wówczas przeżyła, wyzwoliła w niej szaleńczą potrzebę tworzenia, która zaowocowała dziełami wzbudzającymi prawdziwy entuzjazm wykładowców i zazdrość części kolegów. W ciągu kilku miesięcy Monika jako pierwsza na roku miała już za sobą kilka wystaw. „I to wszystko dzięki Markowi” – mówiła z uśmiechem do przyjaciół po kilku kieliszkach białej sofii za siedem złotych.
W rzeczywistości bardzo przeżyła śmierć swojej pierwszej wielkiej miłości i wszyscy znajomi z akademii dobrze to wiedzieli, bo całą swoją rozpacz oddała w obrazach i grafice. I nie mogła tego ukryć pod żadnymi słowami, uśmiechami ani pod ironią. Wszystko było widoczne jak na dłoni.
Wiedziała, że z nieszczęśliwej miłości można się wyleczyć tylko nową miłością. I wkrótce taką znalazła, chociaż wcale jej nie szukała. Na wernisażu swojego profesora poznała jego brata Krisa, asystenta na wydziale prawa. Uznała, że prawnik będzie lepszym kandydatem na partnera niż jakiś artysta, i ostrożnie zaangażowała się w nowy związek.
Po trzech miesiącach przeniosła się do jego mieszkania na Górnym Mokotowie. W tym czasie obroniła pracę magisterską i otrzymała propozycję pozostania na uczelni. Kris był inteligentnym i opiekuńczym partnerem, mimo to nie mogła powiedzieć, że go kocha. A on się tego nie domagał i sam też nie narzucał się ze swoimi uczuciami. Byli zgraną parą bez konkretnych zobowiązań, więc ich uczucie zaczęło powoli stygnąć. Kris był typowym umysłem prawniczym i otoczenie postrzegał przez normy, zasady i odstępstwa od nich. Dlatego Monika jako artystka właściwie nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu intelektualnego czy estetycznego. To nie stanowiło problemu w ich życiu codziennym, ale też nie wróżyło dobrze na przyszłość. To wtedy zaczęła chodzić na zajęcia z jogi. Pomyślała, że w ten sposób wypełni pustkę, którą wytwarza w niej Kris.
Efekt był odwrotny. Dzięki medytacji jeszcze lepiej zrozumiała, że życie nie znosi próżni, a żeby rachunek się zgadzał, człowiek powinien dawać więcej, niż bierze.
– Dzień dobry, pani Moniko – usłyszała za sobą głos nieznajomego mężczyzny, kiedy wychodziła z akademii pewnego jesiennego wieczoru. Obejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. – Możemy chwilkę porozmawiać? – doleciał ten sam głos z prawej strony.
Zobaczyła stojącego w rogu korytarza niskiego, korpulentnego mężczyznę po sześćdziesiątce, w niemodnych dużych okularach i kapelusiku. Wygląda, jakby go wyczarował Duda-Gracz – pomyślała i od razu nabrała do niego sympatii.
– Pan do mnie mówi? – rzuciła niepewnie.
– Tak, pani Moniko – odparł cicho, uciekając nieśmiało wzrokiem. – Chciałbym porozmawiać, jeśli ma pani wolną chwilę – dodał już nieco głośniej.
– Aaa… – wydała z siebie dźwięk podobny do pytania.
– Wszystko za chwilę wyjaśnię. Tutaj za rogiem jest mała kawiarnia. Zapraszam.
– Ale… o co chodzi? – dopytywała się. – Skąd pan mnie zna?
– Wszystko za chwilę wyjaśnię – powtórzył. – To ważne, ale nic przykrego ani osobistego. – Uśmiechnął się nieporadnie i Monice zrobiło się go żal. – Zajmę pani pięć minut albo… albo całe życie. Sama pani zdecyduje. Nazywam się Roman Leski.
Monika zgodziła się na rozmowę. Zapamiętała ją dokładnie i w każdej chwili mogła odtworzyć jej dowolny fragment, opisać spojrzenia Romana, ruchy jego rąk, własne myśli. I rzeczywiście zajął jej całe życie, ale to ona wybrała.
Nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego jak wywiad, że to jakaś instytucja, organizacja. Nigdy nie przypuszczała, że są jacyś ludzie, którzy myślą o jej bezpieczeństwie. Nie czuła się nigdy zagrożona, więc słowa pana Leskiego zwyczajnie ją śmieszyły. Siedziała w kawiarni nad filiżanką cappuccino i patrzyła na śmiesznego faceta w niemodnych okularach, który próbował jej wyjaśnić, że to, co ją otacza, nie jest tym, co naprawdę widzi. Tłumaczył coś, co jest treścią postrzegania przez artystę, i to komuś, kto właśnie dostał propozycję asystentury na wydziale malarstwa. Monika patrzyła na dziwnego człowieczka, który ściskając kubek z herbatą pulchnymi dłońmi, mówił niezrozumiałym językiem o jakiejś abstrakcji, i zastanawiała się, dlaczego wciąż siedzi i go słucha.
Czuła, że nie może tak po prostu wstać i wyjść. Roman Leski był jak przybysz z baśniowej konstelacji. I w pewnej chwili zrozumiała, że to surrealizm i absurdalność sytuacji, w której się znalazła, są tak hipnotyzujące. Niespodziewanie zapragnęła oderwać się od rzeczywistości i polecieć w dziwny, nieznany świat, który otwierał przed nią ten sympatyczny Apoloniusz z Tiany.
Zgodziła się na następne spotkanie i tak jak prosił, nikomu o tym nie powiedziała. Nigdy też nie zapytała, dlaczego wybrał właśnie ją.
Przez następne trzy lata uczyła się zawodu szpiega na kursie indywidualnym. Zajęcia miała dwa razy w tygodniu po kilka godzin w kawalerce na Mokotowie, a ćwiczenia – w różnych miejscach na terenie Warszawy.
Kris nie pytał, gdzie znika na całe dnie, więc nie musiała kłamać. Ale właśnie ten brak pytań był główną przyczyną obumarcia ich związku.
W końcu przeszła ostatnie badanie na wykrywaczu kłamstw, wzorowo zdała egzamin i została podporucznikiem polskiego wywiadu, oficerem drugiej linii. Nie była jednak taka jak inni i Roman wiedział o tym najlepiej, bo takiej potrzebował.
| 7 |
Roman spał tej nocy lekko, na pograniczu czuwania. Myślami był już z Bronkiem w Bieszczadach. Zerkając na czerwone cyfry nocnego zegara, przewracał się z boku na bok i zastanawiał, czy o czymś nie zapomniał i czy nie zabrał czegoś zbędnego. Roman nie był pedantem, tylko perfekcjonistą, i pakowanie traktował tak jak gotowanie jajka na miękko. Miał wprawdzie przygotowaną listę, ale wciąż ją poprawiał i zmieniał. Wszystko było pogrupowane według zastosowania i ważności. W tym roku zabierał ze sobą siedemdziesiąt trzy przedmioty. O cztery mniej niż podczas poprzedniego wyjazdu. Co roku weryfikował listę i wykreślał te rzeczy, bez których mógł się obejść. W ten sposób dążył do stworzenia bagażu idealnego.
Wiedział, że to absurdalna czynność, tym bardziej że jechali samochodem Bronka i mogli