Źródło i mielizny. Гилберт Кит Честертон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон страница 10
I w tym punkcie wracamy do kwestii seksu. Najpierw pozwolę sobie opowiedzieć błahą anegdotkę. Kilka lat przed wojną paru moich kolegów dziennikarzy, wśród których byli zarówno socjaliści, jak torysi, dyskutowało ze mną, pytając, co tak naprawdę rozumiem pod pojęciem Demokracji. Interesowało ich zwłaszcza, czy rzeczywiście myślę, że jest jakiś sens w stworzonej przez Rousseau koncepcji „woli powszechnej”. Odparłem wtedy, że sądzę (i dziś sądzę dalej), że coś takiego może, owszem, istnieć, ale musi być solidniejsze i bardziej jednomyślne niż zwykła większość, z jaką mamy do czynienia w polityce partyjnej. Nawiązując do powiedzenia o „człowieku z ulicy”, powiedziałem, że patrząc przez okno na ulicę, po której idzie obcy człowiek, gotów jestem założyć się o niebagatelną sumę, że ów człowiek coś w danej chwili myśli, ale na pewno nie myśli o bieżących partyjnych sporach. Liberałowie mogą mieć wielką przewagę w parlamencie, co wcale nie znaczy, że on akurat jest liberałem. Statystyki mogą dowodzić, że przeważająca większość Anglików to konserwatyści, ale nie dałbym złamanego grosza, że on jest konserwatystą. Nie wiemy, jakie poglądy polityczne są jego zdaniem słuszne. Za to – powiedziałem – chętnie się założę, że jego zdaniem słuszne jest noszenie ubrań. A moi koledzy socjaliści, którzy kwestionowali demokrację, bynajmniej nie zakwestionowali tych słów; oni również uważali noszenie ubrań za powszechne połączenie rozsądku z cywilizacją i byli zdania, że można w ciemno przypisać ten pogląd kompletnie obcemu człowiekowi, chyba że jest wariatem. I pomyśleć, że to było tak niedawno! Dzisiaj, widząc przechodnia na ulicy, już nie odważyłbym się zakładać, że ten człowiek wierzy w cokolwiek – choćby w noszenie ubrań. Cały kraj jest usiany koloniami nudystów; kioski z prasą pękają w szwach od kolorowych pism, propagujących nudyzm; w gazetach codziennych raz po raz pojawia się jakiś artykulik, wysławiający brązową opaleniznę i śmiałe nowatorstwo tych akurat anarchistycznych osłów. Tylko patrzeć, a objawi się nowa Wola Powszechna w kwestii nagości i wstydliwości. Inaczej mówiąc, Wola Powszechna rzeczywiście istnieje, jest to jednak wola żałośnie słaba i chwiejna, gdy brak jej oparcia w Wierze.
I tak samo jak w kwestii wstydliwości, będącej zaledwie pograniczem seksu, tak też w innych kwestiach, bliżej z seksem związanych, nowoczesna wola okazuje się mięczakowata w stopniu wręcz zadziwiającym. Podejrzewam, że Kościół od początku znał jej słabość, którą my dzisiaj w końcu odkryliśmy, i dlatego właśnie w sprawach etyki seksualnej był zawsze tak dogmatyczny i nieugięty; aż zanadto, jak szczerze uważało wiele zacnych osób. Jednakowoż, katolik to człowiek, który zdobył się na odwagę i stawił czoła tej niewiarygodnej, nie mieszczącej się w głowie myśli, że coś może być od niego mądrzejsze. Mądrość Kościoła wyraźnie się przejawia w katolickich poglądach na małżeństwo, kiedy je zestawić z dzisiejszą teorią rozwodów; a mam tu na myśli nie tylko najnowszą teorię, która po prostu neguje sens małżeństwa, lecz również, i przede wszystkim, tę starszą i bardziej umiarkowaną teorię, powszechnie akceptowaną, gdy byłem chłopcem.
Jest to ilustracja ważna i dobra, bo te świeckie teorie zostały przetestowane w praktyce, i teraz już widać, czemu Kościół odrzucił je obie. Widać też, że koncepcja rozwodu podlegała zmianom, aż w końcu stała się czymś całkowicie innym niż na początku, niezgodnym z intencjami nawet tych, którzy pierwsi ją lansowali. Dzisiaj już sprawy posunęły się tak daleko, że trzeba wczuć się w odmienną umysłowość, bo inaczej nie zrozumiemy, jakim cudem ktoś mógł uważać, że rozwód mieści się w wiktoriańskim pojęciu cnoty; a tak właśnie uważało wielu cnotliwych wiktorian. Lecz tolerowali rozwody jedynie pod warunkiem, że stanowiły wyjątek; nigdy by nie tolerowali wielu współczesnych rozwiązań społecznych. Moi rodzice, na przykład, nie byli ani ortodoksyjnymi purytanami, ani wyznawcami Kościoła Wysokiego25; byli uniwersalistami, zbliżonymi do unitarian, więc ich religię można śmiało uznać za wyjątkowo liberalną i niedogmatyczną, co nie zmienia faktu, że na kontrolę urodzeń patrzyliby jak na dzieciobójstwo. Gdy chodziło o rozwody, tacy liberalni protestanci mieli wyważone, centrowe poglądy, które w skrócie wyglądały następująco: normalną koniecznością i obowiązkiem wszystkich żonatych i zamężnych osób jest dochowanie wierności i przysięgi małżeńskiej; należy tego wymagać od wszystkich ludzi, tak jak wymaga się zwykłej uczciwości czy innej cnoty; mimo to, w pewnych nadzwyczajnych i skrajnych wypadkach rozwód powinien być dopuszczalny. Jeśli pominąć mistyczną doktrynę Sakramentu, trzeba przyznać, że opinia ta wydawała się kompromisowa i zupełnie rozsądna, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wiktorianie z całą pewnością nie zamierzali szerzyć anarchicznego rozprzężenia obyczajów. Lecz Kościół katolicki, stojąc praktycznie sam przeciw wszystkim, przewidział, że do takiego rozprzężenia dojdzie – i Kościół katolicki przewidział trafnie.
Każdy, kto ma oczy w głowie, obojętne jakie ma w tej głowie idee, patrząc na dzisiejszy świat musi widzieć, że cała społeczna natura małżeństwa uległa zasadniczej zmianie; podobnie jak społeczna natura angielskiego chrześcijaństwa uległa zmianie wraz z rozwodem Henryka VIII. W obu wypadkach formy zewnętrzne przetrwały jeszcze przez pewien czas i częściowo wciąż trwają. Niektórzy rozwodnicy, którzy najzupełniej legalnie mogą zawrzeć drugie cywilne małżeństwo, skarżą się i lamentują, bo nie mogą wziąć drugiego ślubu kościelnego. Uważają widocznie kościół za osobliwe miejsce, gdzie można jednocześnie złożyć i złamać tę samą przysięgę. Zaś anglikański biskup Londynu, po którym wszyscy się spodziewali, że stanie po stronie Sakramentu, uległ niedawno takiemu żądaniu, uzasadniając to tym, że chodziło o wyjątkowy wypadek. Całkiem jakby wśród ludzi istniały jakieś inne wypadki! Gdybym aż do tej pory zwlekał z odejściem od anglikanizmu, po tej decyzji z pewnością odskoczyłbym od niego jak oparzony.
Jednak dużo ważniejszy problem to zmiana społecznej atmosfery. Cała masa normalnych osób decyduje się dzisiaj na ślub już z myślą, że jeśli coś pójdzie źle, to się rozwiodą. W chwili, gdy ta myśl się pojawia, protestancki kompromis znika jak zdmuchnięty. Niewinnemu, szczeremu mężczyźnie epoki wiktoriańskiej do głowy by nie przyszło, żeby przed ślubem ze swą wybranką rozważać, czy się z nią kiedyś rozwiedzie. Równie dobrze mógłby rozważać, czy ją kiedyś zamorduje. Plany rozwodowe nie należały w tamtych czasach do zwyczajowych uroków miesiąca miodowego. Cała psychologiczna strona małżeństwa zmieniła się nie do poznania; marmur stał się lodem, a lód stopniał z piorunującą szybkością. Kościół miał zatem rację, nie zgadzając się na żadne wyjątki. Świat dopuścił wyjątek – i wyjątek stał się regułą.
Jak już powiedziałem, chwiejne i niczego nie rozstrzygające rozstrzygnięcie w sprawie kontroli urodzeń stanowiło jedynie końcowy efekt tego długiego procesu psucia intelektu. Nie ma potrzeby szczegółowo go omawiać; powiem tylko, że sytuacja rozwija się identycznie jak w wypadku rozwodów. Ludzie proponują dziś łatwą ucieczkę od zwykłych ludzkich kłopotów i normalnej odpowiedzialności, włączając w to również odpowiedzialność rządzących za zapewnienie sprawiedliwych warunków ekonomicznych i lepszego wynagrodzenia dla najuboższych, co jest rzeczą trudną. Pomysł zakłada, że z tej łatwej ucieczki od czasu do czasu skorzysta niezbyt wiele osób, więc skala kontroli urodzeń okaże się umiarkowana. Niestety, jest znacznie bardziej prawdopodobne, że będzie to robić dowolna liczba osób na skalę tak dowolną, że nie sposób jej nawet przewidzieć.
Aż dziw, że postępowcy tego nie rozumieją. Przecież ich pisarze i myśliciele nie patrzą już na ludzką naturę z optymizmem, jak kiedyś Rousseau; ba, odnoszą się do niej z większym pesymizmem niż my, katolicy. Biorąc pod uwagę, w jaki sposób opisuje rodzaj ludzki taki chociażby
25
Tak określano odłam anglikanizmu, akceptujący elementy liturgii i tradycji katolickiej.