Źródło i mielizny. Гилберт Кит Честертон

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон страница 11

Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон

Скачать книгу

chrześcijańskich ołtarzy. Kto jak kto, ale oni muszą wiedzieć, że wróg, stojący u naszych granic, nie zna kompromisu, lecz grozi totalnym zniszczeniem. A oni zdradzili, otwierając mu drogę.

IV. Problem z Modlitewnikiem

      Następne, co zrobiłoby ze mnie katolika, gdybym już nim nie był, to osobliwe wypadki wokół nowej liturgii anglikańskiej26. Dzięki nim ujrzałem taką stronę rzeczywistości, o jakiej przedtem nie miałem pojęcia. Okazało się, że naprawdę istnieje jakiś Kościół Anglii, a ściślej biorąc, istnieje taka Anglia, która wyobraża sobie, że posiada i kontroluje jakiś Kościół. Lecz ów Kościół nie był tym Kościołem, do którego kiedyś myślałem, że należę, czyli grupą kulturalnych, szczerych zapaleńców, utrzymujących, że ich wiara jest tak naprawdę katolicka i powszechna. Był dużo rozleglejszy i bardziej rozmyty, a stali za nim ludzie, którzy w nic specjalnie nie wierzyli, co wcale nie przeszkadzało im twierdzić, że są protestantami. Najgorsze, że ci ludzie, niezależnie od tego, czy popierali protestantyzm, czy też demonstracyjnie obnosili się ze swoim ateizmem, mieli niezachwiane przeświadczenie, że są właścicielami Kościoła anglikańskiego i jeśli tylko najdzie ich ochota mogą go zmienić w cokolwiek zechcą, choćby w świątynię mormonów. W tej sytuacji ja na pewno nie mogłem dłużej pozostawać ich własnością.

      Żeby zrozumieć, co było stawką w tym sporze, trzeba powiedzieć parę słów o anglikańskim Modlitewniku. Księga Porządku Służby Bożej to arcydzieło protestantyzmu. Zasługuje na to miano bardziej jeszcze niż poezja Miltona. Jest największym atutem i atrakcją religii anglikańskiej, jedynym jej magnesem i talizmanem, który fascynuje nawet ludzi nie będących anglikanami; stanowi odpowiednik gotyckich katedr, które fascynują ludzi nie będących katolikami. Mogę, jak sądzę, powiedzieć w imieniu własnym i wielu innych konwertytów, że jedyne, co budzi pewną nostalgię, i romantyczny żal, i cień tęsknoty za domem u kogoś, kto przecież znalazł dom w katolicyzmie, to właśnie rytm Cranmerowej prozy.

      Wszystkie inne rzekome przewagi protestantyzmu, obojętne w jakim jego odłamie, okazują się fikcją. Powiedzcie katolickiemu konwertycie, że utracił wolność, a parsknie śmiechem. Pewna znana literatka napisała niedawno, że wstąpiłem do najbardziej restrykcyjnej wspólnoty chrześcijańskiej na świecie, co ubawiło mnie do łez. Katolik ma stokroć silniejsze poczucie wolności niż ktoś, kto ugrzązł w sieci nerwowych kompromisów anglikanizmu; tak jak człowiek myślący o całej Anglii jest bardziej wolny niż poseł zmuszony do przestrzegania partyjnej dyscypliny. Katolik należy do tradycji, obejmującej dwa tysiące lat, podczas których toczono nieprzeliczone spory i dysputy – myśliciele ścierali się z myślicielami, szkoły teologiczne z innymi szkołami, gildie z gildiami, narody z narodami, bez żadnych ograniczeń poza fundamentalnym logicznym faktem, że dyskutowali o kwestiach, o których był sens dyskutować, ponieważ mogły one zostać definitywnie wyjaśnione i rozstrzygnięte. Jeśli chodzi o Rozum, świat współczesny praktycznie uznał nasz monopol. Oprócz garstki staromodnych, nienadążających za epoką ateistów na Fleet Street27 (dla których żywię wielki sentyment), tylko i wyłącznie Rzym broni dzisiaj Rozumu, twierdząc, że można na nim całkowicie polegać. Irracjonalność przyciąga ludzi z dużo większą siłą.

      Równie mocno przyciąga piękno, które też zapewne leży poza rozumem. Anglikańska Litania, muzykalność i magia wspaniałego szesnastowiecznego stylu – oto, co naprawdę wabi człowieka jak syreni zew, kusząc, by dał krok wstecz ku anglikanizmowi; w ten sam sposób działali pewnie Wergiliusz i rzymscy poeci na poganina, który przyjął chrzest w czasach wczesnego chrześcijaństwa. Tyle tylko, że będąc rzymskim katolikiem, a przez to racjonalistą, człowiek oczywiście zostaje tam, gdzie jest, gdyż nikt rozsądny nie zapomni o wszystkim po prostu dlatego, że jego adwersarze kilkaset lat temu pisali pięknym stylem, który dzisiaj zresztą kompletnie zatracili. Anglikanie już nie potrafią odtworzyć tej magii; nikt nie potrafi. Nowoczesne modlitwy, anglikańskie chyba nawet bardziej niż inne, są skażone dziennikarskim żargonem. A podniosła proza Modlitewnika idzie nimi krok w krok, jak szydercze echo. Konferencje biskupów publikują modlitwy w rodzaju: „Pokieruj nas, Panie, ku rozwiązaniu obecnych problemów społecznych” – a w tle głuchym jękiem odzywa się wielka księga dawnych czasów: „wszyscy wy zrozpaczeni i uciśnieni…”. Pierwsi anglikanie prosili Boga o pokój i szczęście, prawdę i sprawiedliwość. Najnowsi anglikanie, i nie tylko oni, nabrali koszmarnego nawyku, by prosić o poprawę relacji międzynarodowych – i w żaden sposób nie da się ich powstrzymać.

      Czemu jednak stary protestancki Modlitewnik, niczym najwspanialsza poezja, dzierży taką władzę nad sercem i duchem człowieka? Nie chodzi tylko o język, wolny od dziennikarskich manieryzmów. Powód jest znacznie głębszy. Modlitewnik ma styl, tradycję, religię; stworzyli go katolicy, którzy zostali apostatami. Jego moc nie płynie z faktu, że był pierwszą w Anglii księgą protestancką, ale z faktu, że był ostatnią w Anglii księgą katolicką. I jeśli przyjrzeć się detalom jego prozy, łatwo tego dowieść. Najbardziej poruszające fragmenty Modlitewnika to właśnie te, które najmniej przesiąkły atmosferą anglikanizmu. Dotykają ludzkiej duszy, więcej, przeszywają duszę dreszczem, bo mówią rzeczy, jakie protestanci dawno już mówić przestali, a usłyszeć je można wyłącznie od katolików. Czytelnik, który zna się choć trochę na literaturze, umie poznać, kiedy styl osiąga najwznioślejsze loty. Modlitewnik przemawia najmocniej i najpiękniej zawsze wtedy, gdy chce oznajmić z wielką siłą coś, co my, katolicy, wciąż jeszcze powtarzamy, choć z trudem i słabym głosem, lecz czego nikt oprócz nas w ogóle nie zamierza powiedzieć.

      Przypomnijcie sobie najlepsze literacko fragmenty Księgi Porządku Służby Bożej, a zobaczycie, że dotyczą one tych zwłaszcza duchowych tematów, które wydają się dzisiaj dziwne i straszne, a już z pewnością nie są powszechnie akceptowane jako oczywistość. „W godzinie śmierci naszej i w Dniu Sądu”… Kto dzisiaj mówi o godzinie śmierci? Kto mówi o Dniu Sądu? Tylko gromadka klechów w wytartych sutannach z misji włoskiej w Londynie. Przecież nie anglikański dziekan Bumblebury, który jest, ach, jakże nowoczesny i otwarty, chociaż należy do Kościoła Wysokiego. I nie ten czarujący modny pastor z kościoła św. Ethelbalda, który należy do Kościoła Wysokiego, a jednak jest, ach, jakże nowoczesny i otwarty. A już na pewno nie wikary z jego parafii, który wcale nie kryje, że woli Kościół Niski. Można by czytać Modlitewnik strona po stronie, i wszędzie ten sam duch inspiruje ten sam styl. „A gdy nadejdzie ostatnia godzina, nie dozwól nam, mimo wszelakich udręk śmierci, odłączyć się od Ciebie”. Ach, to człowieka bierze – jak rzekł zgodnie z prawdą o tym właśnie fragmencie Modlitewnika (a w każdym razie, rzekł coś podobnego) lord Peter Wimsey w jednym z kryminałów panny Dorothy Sayers, autorki, która podobnie jak lord Peter ma rozległą wiedzę nie tylko o truciznach, i która doskonale rozumie historyczne korzenie swego bohatera. Lecz czy słyszeliście kiedyś, aby wikary, który dopiero co rozegrał partię krykieta, albo pastor uśmiechający się pod brytyjską flagą na zjeździe konserwatystów, napomknął o tym niebezpieczeństwie ostatniej godziny; o tym, że można odłączyć się od Boga pośród udręk śmierci? A fe; cóż za chorobliwe ponuractwo. Całkiem jak w dewocyjnych książkach tych śniadych brudasów z Hiszpanii czy Włoch. Doprawdy, jakież to papistowskie.

      Dawni anglo-katolicy, wówczas moi przyjaciele, z których wielu nadal jest moimi przyjaciółmi, muszą chyba przyznać, że w naszych czasach religia uległa spłyceniu i sprostaczeniu głównie dlatego, że jej oficjalne podejście stało się pozytywne i optymistyczne. Choć większość z nich nie zaraziła się prymitywną formą tego optymizmu, nie zaprzeczą, jak przypuszczam, że właśnie optymizm jest w wielkim stopniu obowiązującym stanowiskiem ich Kościoła, i że rozpowszechnił się on

Скачать книгу


<p>26</p>

Liturgia anglikańska została uregulowana w Księdze Porządku Służby Bożej (The Book of Common Prayer), potocznie zwanej Modlitewnikiem, datującej się pierwotnie na rok 1549. Jej redaktorem i współtwórcą był Tomasz Cranmer – najpierw kapelan Henryka VIII, potem pierwszy anglikański arcybiskup Canterbury. Księga, w następnych stuleciach zmieniana i uzupełniana, zawierała m.in. Litanię (do Boga w Trójcy Świętej Jedynego), wspomnianą dalej przez Chestertona, oraz liczne modlitwy i sformułowania rodem z łacińskiej liturgii katolickiej, przetłumaczone przez Cranmera na angielski.

Jeszcze przed I wojną światową rozpoczęto prace nad nową liturgią, a co za tym idzie, nowym Modlitewnikiem. Zagadnienie było trudne, bo w Kościele anglikańskim istniały dwa wielkie nieformalne odłamy – Kościół Wysoki (który chciał mieć liturgię zbliżoną do katolickiej) i Kościół Niski (który chciał mieć liturgię czysto protestancką, nie mającą z katolicyzmem nic wspólnego), zaś w obu tych odłamach wyróżniano jeszcze Kościół Otwarty, który wolał liturgię uproszczoną i postępową. Stąd też wokół Modlitewnika toczyły się zażarte spory. Ponieważ głową Kościoła anglikańskiego jest król, Modlitewnik miał stanowić załącznik do ustawy Parlamentu. Jednak nowy Modlitewnik – który powstał w pierwszej wersji w roku 1927, w drugiej w roku 1928 – został dwukrotnie odrzucony przez Parlament wskutek nacisków frakcji protestanckiej, która uważała, że proponowana liturgia jest zanadto podobna do katolickiej. Przebieg reformy liturgicznej zbulwersował wielu ówczesnych anglikanów.

<p>27</p>

Ulica w Londynie, na której mieściły się redakcje najważniejszych gazet.