Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 14
![Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May](/cover_pre481151.jpg)
– Stary Niedźwiedź pożyczyć mała łódka. On ścigać kornel, aby się zemścić. Łódkę na brzeg przywiązać; kapitan ją znaleźć. Wódz Tonkawa nie pozwolić kornelowi uciec. Wielki Niedźwiedź i Mały Niedźwiedź mieć jego krew. Howgh!
– Kapitan klął i wymyślał straszliwie. Podczas gdy załoga zajęta była pompowaniem wody, przesłuchano czarnego palacza. Old Firehand tak go przycisnął pytaniami, że powtórzył każde słowo swej rozmowy z kornelem. Wszystko się wyjaśniło; Brinkley był złodziejem i przewiercił ścianę okrętu, aby jeszcze przed wykryciem kradzieży zbiec ze swymi ludźmi. Murzynowi nie uszła zdrada na sucho: został związany, a rano miał otrzymać kije; sądownie jednak ścigać go nie było można.
Wkrótce okazało się, że pompy prędko opanują napór wody i okręt będzie mógł w niedługim czasie podjąć dalszą drogę. Podróżni uspokojeni powrócili na statek i udali się na dalszy spoczynek.
Najmniej przyjemności przyniosła ta przerwa okradzionemu inżynierowi. Old Firehand starał się go pocieszyć mówiąc:
– Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata.
– Jak to? Chcecie mnie opuścić? – Tak. Udam się za kornelem, aby mu łup odebrać.
– Ależ to niebezpieczne!
– Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów.
– Proszę was, porzućcie ten zamiar! Wolę już stracić pieniądze.
– Sir, tu idzie nie tylko o wasze dolary! Trampi dowiedzieli się od Murzyna, że i Tom ma ze sobą pieniądze i że oczekują go towarzysze nad Black-bear. Nie mylę się zapewne, że i tam się zwrócą, aby popełnić nowe przestępstwo. Obaj Tonkawa idą za nimi jak psy gończe, a o wschodzie słońca i my pójdziemy ich śladami: ja, Tom, Droll i jego Fred. Czy tak, panowie?
– Tak – odpowiedział po prostu, a poważnie Tom.
– Tak jest – przytaknął Droll. – Kornela musimy dostać, choćby ze względu na innych. A jak go schwytamy – no, to możemy mu okazać łaskę, jeśli to potrzebne!
Rozdział III
Na wysokim brzegu rzeki Black-bear płonęło wielkie ognisko. Wprawdzie księżyc świecił na niebie, ale światło jego nie przebijało przez gęste gałęzie drzew i gdyby nie ognisko, panowałaby głęboka ciemność. Płomień oświecał pewnego rodzaju barak, zbudowany w niezwykły sposób: u czterech drzew, stojących na rogach regularnego czworoboku, ścięto korony, a na pnie nałożono poprzeczne kloce, na których wspierał się dach, zrobiony z „clap-boards”, to jest desek, ociosanych grubo z cyprysów i czerwonych dębów. W przedniej ścianie umieszczono trzy otwory, większy jako drzwi, a mniejszy jako okna. Przed tym właśnie domem płonęło ognisko, a wokoło siedziało z dwadzieścia dzikich postaci, po których widać było, że od dłuższego czasu nie stykały się z tak zwaną cywilizacją. Odzież mieli obdartą, a twarze, spalone od słońca, wiatru i niepogody, wyglądały jak garbowane; prócz noży nie nosili żadnej broni – znajdowała się zapewne w baraku.
Nad ogniskiem wisiał na mocnym konarze kocioł żelazny, w którym gotowały się potężne kawały mięsa. Obok ogniska leżały dwa olbrzymie wydrążone arbuzy z fermentującym miodem: Kto miał ochotę, czerpał z arbuza lub brał z kotła polewkę kubkiem.
Prowadzono ożywioną rozmowę. Towarzystwo czuło się widocznie zupełnie bezpiecznie, bo nikt nie zniżał głosu. Gdyby się spodziewali nieprzyjaciela, to i ogień podsycaliby sposobem Indian, aby dawał mało światła Tego zaś nie robili. O ścianę domu oparte siekiery, to pory, piły i inne narzędzia pozwalały się domyślać, że jest to towarzystwo rafterów – drwali i flisaków.
Rafterzy są szczególnego rodzaju mieszkańcami lasów, stoją bowiem w pośrodku między farmerami a zastawiaczami sideł. Nieprzywiązani do żadnego miejsca, prowadzą życie wolne, prawie niezależne. Wędrują z jednego stanu do drugiego, lecz ludzkie siedziby odwiedzają bardzo niechętnie, bo ich rzemiosło jest właściwie przeciwne prawu. Rafter bowiem, jeśli znajdzie odpowiedni las, a w pobliżu wodę nadającą się do spławu drzewa, rozpoczyna pracę i nie troszcząc się o to, czy miejsce, które wybrał, jest własnością prywatną, czy rządową, ścina, rżnie i obrabia pnie, wyszukując jak najlepsze drzewa, wiąże je w tratwy i spławia w dół rzeki, aby tak zdobyty materiał sprzedać gdziekolwiek.
Rafter nie należy do mile widzianych gości. Wprawdzie niejeden świeży osadnik ma dużo roboty z lasem, jaki na swoim gruncie zastaje, i cieszyłby się, gdyby go znalazł wykarczowanym, jednak rafter nie karczuje bynajmniej lasu. Wybiera najlepsze pnie, lecz odpiłowuje korony, pozostawiając je na miejscu, a pod nimi i wśród nich wyrastają potem nowe odrośla, które łączą się z dziką winoroślą i innymi roślinami, pnącymi się tak wysoko, że nie tylko siekiera, ale i nawet ogień nie da im już rady.
Mimo to nikt mu nie przeszkadza, bo jest silny i odważny. W dzikiej okolicy, z dala od wszelkiej pomocy, nieprędko odważą się z nim zadzierać, tym bardziej że nie pracuje samotnie, lecz łączy się w związki, czterech do ośmiu najczęściej, a zdarza się czasem, że towarzystwo liczy i więcej osób; wówczas rafter czuje się podwójnie bezpiecznym, bo z taką ilością ludzi żaden farmer nie rozpocznie zwady, obawiając się narazić na szwank swe życie. Rafterzy wiodą byt twardy i pełen niedostatku, lecz ich zysk jest niemały. Wszyscy pracują, a jeden lub kilku stara się o żywność. Są to myśliwi, którzy po całych dniach włóczą się wokół, aby przygotować mięso.
Towarzystwo, koczujące nad Rzeką Czarnego Niedźwiedzia, zdawało się nie cierpieć biedy, jak wskazywał pełny kocioł. Toteż wszyscy byli w dobrych humorach i po całodziennej pracy sypały się gęsto żarty. Opowiadano wesołe i ciekawe przygody.
– Żebyście znali owego westmana, którego spotkałem w porcie Niobrara – mówił stary, siwobrody rafter. – Ten człowiek był mężczyzną, lecz nazywano go Ciotką.
– Myślisz chyba „Ciotką Droll”? – zapytał drugi. – Tak, nikogo innego. Czy znasz go?
– Widziałem Ciotkę raz jeden. Było to w Des Moines, w oberży, gdzie zjawienie się jego wywołało żywe poruszenie i śmiech ogólny. Zwłaszcza jeden człowiek nie dawał mu spokoju; Droll wziął go za kołnierz i wyrzucił przez okno. Człowiek ten więcej się nie pokazał.
– Tego można się po Ciotce spodziewać. Droll lubi żarty i nie ma nic przeciw temu, jeśli się z niego śmieją, ale w miarę. Jeśli zaś przekroczą dozwoloną granicę, pokazuje zęby. Zresztą, ja sam zabiłbym każdego, kto by go chciał obrazić.
– Ty, Blenter? Z jakiego powodu?
– Bo mu zawdzięczam życie. Byliśmy razem w niewoli u Sjuksów. Mówię wam, że bez jego pomocy czerwonoskórzy z wszelką pewnością posłaliby mnie do wiecznych ostępów. Nie należę do tych, co boją się paru Indian, i nie mam zwyczaju skamleć, gdy mi się noga powinie, ale wtedy rzeczywiście nie było już żadnej nadziei. Ten Droll jednak jest nieporównanym spryciarzem: tak zamydlił oczy czerwonoskórym, że nie mogli przejrzeć, no i uciekliśmy.
– Jak