Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 16
Potem opuścił nas, aby pójść śladem morderców. Nie wracał przez tydzień. Ja tymczasem pochowałem zmarłych i poleciłem sąsiadowi, aby sprzedał posiadłość. Moje rozbite członki nie były jeszcze wprawdzie zupełnie zdrowe, ale ze straszliwą mąką oczekiwałem powrotu Apacza. Dogonił rafterów, a podsłuchawszy ich, dowiedział się, że mają zamiar udać się do fortu Smoky – hill. Nie pokazał się ani im nic nie zrobił, bo zemsta należała do mnie. Kiedy nas pożegnał, wziąłem strzelbę, siadłem na konia i pojechałem. Resztę wiecie albo możecie się domyślić.
– Nie wiemy nic! Opowiadaj dalej, opowiadaj!
– Bądźcie pewni, że nie jest to dla mnie przyjemnością. Pięciu zostało zdmuchniętych, jeden po drugim; tylko szósty, i to najgorszy, umknął. Był rafterem, a może dotąd trudni się tym rzemiosłem; dlatego i ja zostałem rafterem, bo myślę, że go w ten sposób najpewniej spotkam. A teraz… Patrzcie tylko! Co to za ludzie?
Skoczył, a inni poszli za jego przykładem, bo w tej chwili z ciemnego lasu weszły w obręb światła, padającego z ogniska, dwie postacie okryte pstrymi kocami. Byli to dwaj Indianie: stary i młody. Pierwszy podniósł uspokajająco rękę do góry i rzekł:
– Nie obawiać się, my przyjaciele! Czy pracować tu rafterzy, którzy znać Czarnego Toma?
– Tak, znamy go – odpowiedział stary Blenter.
– On pójść, ażeby przynieść dla was pieniądze?
– Tak, miał je podjąć; a powróci pewnie w przeciągu tygodnia.
– On przyjść jeszcze prędzej. My więc być u właściwych ludzi, u rafterów, których szukać. Ogień mały zrobić, inaczej daleko widać, a także cicho mówić, bo daleko słychać.
Odrzucił koc, przystąpił do ogniska i rozrzuciwszy polana, zagasił je, pozostawiając tylko kilka. Młody Indianin pomagał mu. Kiedy to uczynił, rzucił okiem do kotła i rzekł:
– Dać nam kawał mięsa, bo my daleko jechać i nic nie jeść.
Jego tak samowolne postępowanie wywołało naturalnie zdziwienie u rafterów, toteż stary Missouryjczyk zawołał tonem oburzenia:
– Ależ, człowiecze! Co ci wpadło do głowy? Przychodzisz do nas, jakby to miejsce tobie się tylko należało!
– My nic nie ośmielać się – brzmiała odpowiedź. – Czerwony mąż nie musieć być zły człowiek. Blade twarze się dowiedzieć.
– Ale kim ty jesteś właściwie? W każdym razie nie należysz do żadnego szczepu żyjącego nad rzeką czy na prerii. Po twoim wyglądzie muszę przypuszczać, że przychodzisz z Nowego Meksyku. A może jesteś pueblo?
– Z Nowego Meksyku przychodzić, ale nie być pueblo (osiadły Indianin). Być wódz Tonkawa, a nazywać się Wielki Niedźwiedź. To być mój syn.
– Co? Wielki Niedźwiedź! – zawołało kilku rafterów zdziwionych, a Missouryjczyk dodał:
– To ten chłopiec jest zatem Małym Niedźwiedziem?
– Tak – skinął Indianin.
– To co innego! Obaj Niedźwiedzie są wszędzie mile widziani. Bierzcie mięso i miód, ile tylko chcecie, i pozostańcie z nami, póki wam się podoba. Ale co sprowadza was w te okolice?
– Przychodzimy ostrzec rafterów.
– Dlaczego? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
– Wielkie niebezpieczeństwo.
– Jakie? Powiedz!
– Tonkawa najpierw jeść i przyprowadzić konie, a potem mówić.
Dał znak chłopcu, po czym ten oddalił się, a on wziął z kotła kawał mięsa i zaczął spożywać z takim spokojem, jakby siedział w bezpiecznym wigwamie.
– Macie konie ze sobą? – zapytał stary. – W czasie nocy, tu w ciemnym lesie? A przy tym szukaliście nas i znaleźliście? To istny cud!
– Tonkawa mieć oczy i uszy. On wiedzieć, że rafterzy mieszkać zawsze nad wodą, nad rzeką. Wy bardzo głośno mówić i wielki ogień palić, który my widzieć daleko, a czuć jeszcze dalej. Rafterzy bardzo nieostrożni, bo nieprzyjaciel łatwo ich znaleźć.
– Tu nie ma żadnych nieprzyjaciół. Myśmy zupełnie sami w tej okolicy, a jesteśmy na wszelki wypadek dosyć silni, aby obronić się przed ewentualnym wrogiem.
– Missouri-Blenter się mylić.
– Jak? Ty znasz moje nazwisko?
– Tonkawa stać długi czas za drzewem i słyszeć, co blade twarze mówić; słyszeć także twoje nazwisko. Gdyby nieprzyjaciele tu nie być, to jednak przyjść. A gdy rafterzy nieostrożni, to być pokonani, nawet przez kilku wrogów.
Teraz usłyszano uderzenia kopyt po miękkim gruncie. To Mały Niedźwiedź przyprowadził dwa konie. Przywiązawszy je do drzewa, wziął kawałek mięsa z kotła, usiadł obok ojca i zabrał się do jedzenia. Stary Niedźwiedź zjadł tymczasem swoją porcję, zasadził nóż za pas i rzekł:
– Teraz Tonkawa mówić, a potem rafterzy wypalić z nim fajkę pokoju. Czarny Tom mieć dużo pieniędzy, trampi przyjść, aby na niego czatować i zabrać mu je.
– Trampi? Tu nad Błack-bear-river? Chyba się mylisz?
– Tonkawa się nie mylić, lecz na pewno wiedzieć i wam opowiedzieć wszystko.
Swą łamaną angielszczyzną opowiedział im o przygodzie na steamerze; za dumny był jednak na to, aby choć jednym słowem wspomnieć o bohaterskim czynie swego syna. Opowiadania jego słuchano naturalnie z wielkim napięciem.
Stary i młody Niedźwiedź łódką, jaką zabrali ze steamera, goniąc uciekających trampów, dostali się wkrótce na brzeg Arkansasu, gdzie przeleżeli do świtu, bo w nocy nie mogli iść dalej ich śladami. Te były bardzo wyraźne, a prowadziły, omijając port Gibson, między Canadianem a Red-fork na zachód, a potem zwróciły się ku północy. W czasie jednej z następnych nocy napadli trampi na wieś Indian szczepu Creek, aby zrabować konie. W południe następnego dnia napotkali obaj Tonkawa wojowników szczepu Szoktów, u których mogli kupić dla siebie konie. Jednakże na ceremoniach,