Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 20
– Ja ich widzieć! Oni schwytać starego Missouryjczyka Blentera. Chcieć go zabić. Ja biec po pomoc do rafterów, wtem mnie Old Firehand schwytać.
– Chcą zabić raftera? Musimy go wydostać! Gdzie obozują?
– Tam między drzewami, gdzie być jaśniej.
– Czy rudy kornel jest z nimi?
– Tak, on tam być.
– Gdzie mają konie?
– Jak Old Firehand do nich pójść, to konie stać na prawo, zanim dojść do ogniska.
– A gdzie znajdują się rafterzy?
– W górze rzeki. Wielki Niedźwiedź już być u nich i z nimi mówić!
Opowiedział pobieżnie, co się stało, po czym odezwał się Old Firehand:
– Jeśli trampa zabito, to zechcą zamordować Missouryjczyka. My przy wiążemy nasze konie i udamy się szybko ku ognisku, aby przeszkodzić morderstwu. Ty biegnij do rafterów i sprowadź ich szybko!
Po tych słowach wszyscy czterej położyli się na ziemi i poczołgali ku ognisku. Old Firehand obrócił się do Freda, chcąc mu powiedzieć, aby udał się do koni i zastrzelił trampów, gdyby chcieli uciekać; nim jednak zdążył coś rzec, rozległ się przed nimi głośny, przejmujący krzyk. Było to wołanie o pomoc starego Blentera.
– Mordują go! – zawołał Old Firehand. – Szybko naprzód i na nich! Nie oszczędzać nikogo!
Mówiąc to, podniósł się i skoczył ku ognisku, roztrącając trzech czy czterech trampów, aby się dostać do rudego, który właśnie zamierzył się do ciosu. Old Firehand przyszedł w porę i powalił kornela uderzeniem kolby. Również obaj trampi, zajęci wiązaniem i kneblowaniem Missouryjczyka, padli pod jego ciosami; potem odrzuciwszy strzelbę, wyciągnął rewolwer i wystrzelił do pozostałych wrogów. A przy tym ani jeden okrzyk nie wydarł się spoza warg tego strasznego wojownika.
Tym głośniej zachowywali się trzej inni. Czarny Tom wpadł między trampów jak burza i powalił ich kolbą na ziemię, miotając straszliwe obelgi, przezwiska i groźby. Szesnastoletni Fred, wystrzeliwszy ze strzelby, wyciągnął rewolwer i oddając strzał za strzałem, krzyczał z całych sił, aby powiększyć postrach.
Najgłośniej jednak słychać było skrzeczący, piskliwy głos Drolla. Krzyczał i klął za dziesięciu, a ruchy jego były tak szybkie, że żaden z nieprzyjaciół nie mógł do niego wystrzelić. Trampi, zaskoczeni niespodzianym napadem, byli tak oszołomieni, że początkowo nie myśleli o oporze, a kiedy ochłonęli z przerażenia, zobaczyli na ziemi tylu towarzyszy zabitych lub rannych, że uznali za najlepsze rzucić się do ucieczki, nie wiedząc nawet, jak wielką mieli przewagę nad wrogiem.
Od chwili gdy Old Firehand wymierzył pierwszy cios, aż do ucieczki trampów nie upłynęła nawet minuta.
– Za nimi! – krzyknął Old Firehand. – Ja zostanę tutaj. Nie dopuścić ich do koni!
Tora, Droll i Fred popędzili z wielkim krzykiem ku miejscu, gdzie stały konie, toteż ci spośród trampów, którzy się tam schronili, aby skoczyć na siodła, przerażeni, zniknęli szybko w lesie.
Tymczasem w górze przy baraku rafterzy czekali na powrót zwiadowców, Missouryjczyka i wodza Tonkawa, a kiedy usłyszeli strzały znad rzeki, sądzili, że obaj znaleźli się w niebezpieczeństwie. Chwycili więc za broń, a porzuciwszy chatę, rzucili się pędem w stronę strzałów. Krzyczeli przy tym, co sił w płucach, chcąc w ten sposób odstraszyć trampów od zagrożonych towarzyszy. Przodem biegł młody Niedźwiedź, wołając od czasu do czasu, aby wskazać rafterom kierunek. Nie ubiegli jeszcze połowy drogi, gdy przed nimi zabrzmiał głos starego Niedźwiedzia.
– Prędko iść! – wołał Tonkawa. – Tam być Old Firehand i strzelać do trampów. On być z trzema ludźmi; pomagać mu!
Rozdział IV
Kiedy rafterzy zjawili się przy ognisku, Old Firehand, Tom, Droll, Fred i Missouryjczyk siedzieli tak spokojnie, jakby nie zaszło nic niezwykłego. Po jednej stronie ogniska leżały trupy zabitych, a po drugiej skrępowani trampi – wśród nich rudy kornel.
– Do pioruna! – zawołał do starego Missouryjczyka jeden z przybyłych. – Myśleliśmy, żeście w niebezpieczeństwie, a wy siedzicie spokojnie, jak na łonie Abrahama!
– I tak było! – odpowiedział Blenter. – Byliby mnie posłali na łono Abrahama. Kolba karabinu kornela wisiała nade mną, gdy nadeszli ci panowie i wyciągnęli mnie z opresji. Prędka to była i dobra robota! Możecie się czegoś od nich nauczyć, chłopcy.
– Czy Old Firehand jest rzeczywiście tutaj?
– Tak, siedzi przed wami. Popatrzcie na niego i uściśnijcie mu dłoń! Pomyślcie tylko! Trzech mężczyzn i jeden chłopiec rzuca się na dwudziestu drabów. Zabijają dziesięciu, a sześciu chwytają, sami nie odniósłszy nawet draśnięcia.
Przy tych słowach powstał, a inni podnieśli się także. Rafterzy stanęli w pewnym oddaleniu, z oczyma skierowanymi na olbrzymią postać Old Firehanda. Ten wezwał ich, aby się zbliżyli, i uścisnął każdemu z osobna rękę; obu Tonkawów powitał oddzielnie, mówiąc:
– Moi czerwoni bracia dokonali nie lada sztuki, ścigając trampów; pozwoliło mi to iść za nimi.
– Pochwała mojego białego brata przynosić więcej czci, niż my zasługiwać – odparł skromnie stary Niedźwiedź. – Trampi pozostawić ślad tak głęboki, jakby iść stado bizonów. Kto go nie widzieć, ten być ślepy. Ale gdzie być kornel? Czy także nie żyć?
– Nie, żyje. Uderzenie mojej kolby ogłuszyło go tylko; wrócił już do przytomności i związaliśmy go. Tam leży.
Wskazał ręką ku miejscu, gdzie leżał kornel. Tonkawa podszedł do trampa, wyciągnął nóż i rzekł:
– Kiedy nie umrzeć od ciosu, to umrzeć od noża. On mnie bić – ja wytoczyć jego krew!
– Stój! – zawołał stary Missouryjczyk. – Ten człowiek należy do mnie!
– Ty także nosić zemstę do niego?
– Tak, i to nie byle jaką!
– Krew?
– Krew i życie!
– Odkąd?
– Od wielu, wielu lat. Kornel zaćwiczył na śmierć moją żonę i dwóch synów.
– Ty się nie mylić? – spytał Indianin, któremu ciężko przychodziło wyrzec się zemsty, do czego jednak zmuszało go prawo preriowe.
– Nie! Takiej twarzy się nie zapomina…
– Ty go więc zabić?
– Tak, bez żadnej litości.
– Więc ja ustąpić, ale nie całkiem. On mnie musieć dać