Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 21
Ukląkł obok kornela, aby wykonać swój zamiar. Kiedy ten ujrzał, że to nie żarty, wykrzyknął:
– Co wam wpadło do głowy, panowie! Czy to po chrześcijańsku? Co wam uczyniłem, że pozwalacie temu czerwonemu diabłu kaleczyć mnie?
– O tym, co mi uczyniłeś, pomówimy potem – odpowiedział Blenter zimno i poważnie.
– A co mamy do ciebie, to się pokaże – dodał Old Firehand. – Jeszcześmy nie przeszukali twoich kieszeni. Zobaczymy, co się w nich znajduje.
Dał znak Drollowi, a ten wypróżnił kieszenie jeńca. Między innymi znaleziono portfel, który, jak się okazało, zawierał całą skradzioną inżynierowi sumę.
– Ach! Jeszcze nie podzieliłeś tego? – śmiał się Old Firehand. – To dowód, że twoi ludzie mieli więcej zaufania do ciebie niż my. Jesteś złodziejem, a może czymś gorszym jeszcze. Nie zasługujesz na żadne względy. Wielki Niedźwiedź może czynić, co mu się podoba!
Kornel wrzeszczał straszliwie, ale wódz, nie zwracając uwagi na krzyk, ujął go za czuprynę i dwoma pewnymi ruchami odciął mu muszle uszne i rzucił do rzeki. Po czym rzekł:
– Tonkawa się pomścić i móc jechać dalej.
– Teraz? – zapytał Old Firehand. – Nie chcesz przynajmniej przez tę noc pozostać z nami?
– Tonkawa być obojętne, czy dzień, czy noc. Jego oczy być dobre, a czas mieć krótki. On stracić wiele dni, aby ścigać kornela, i teraz musieć jechać dniem i nocą, aby dostać się do swego wigwamu. On być przyjaciel białych mężów i wielki przyjaciel i brat Old Firehanda. Wielki Duch dawać zawsze dużo prochu i wiele mięsa bladym twarzom, które być przychylne dla Tonkawa. Howgh!
Zarzuciwszy karabin na ramię, odszedł, a syn, zabrawszy strzelbę, poszedł jego śladem.
– Gdzie mają konie? – zapytał Old Firehand.
– W górze przy naszym baraku – odpowiedział Missouryjczyk. – Poszli pewnie, aby je zabrać, ale czy po nocy znajdą drogę, za to bym…
– Nie bójcie się! – przerwał myśliwy. – Znają drogę, inaczej by pozostali. Pozwólmy im więc jechać, a zajmijmy się własnymi sprawami. Co zrobimy z zabitymi i jeńcami, panowie?
– Pierwszych wrzućmy do wody; nad drugimi urządźmy według starego zwyczaju sąd. Przedtem jednak trzeba się upewnić, czy ze strony zbiegów nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
– O, tych jest tak mało, że nie potrzebujemy się obawiać; będą uciekać, póki sił starczy. Możemy zresztą postawić straże.
Od strony rzeki nie trzeba było się niczego obawiać, zaś od strony lasu postawiono kilka straży, po czym Old Firehand kazał przyprowadzić pozostawione konie. Teraz mógł się odbyć „sąd preriowy”.
Najpierw sądzono towarzyszy kornela. Nie można było dowieść, aby który z nich wyrządził komuś z obecnych krzywdę; za to, co zamierzali zrobić, policzono im jako karę odniesione przy napadzie rany i utratę koni; przez noc miano ich strzec surowo, a rano puścić wolno.
Teraz przyszła kolej na głównego sprawcę, na kornela, wijącego się z bólu po utracie uszu. Przeniesiono go do ogniska. Zaledwie na twarz jego padł blask ognia, młody Fred wydał głośny okrzyk i zwróciwszy; się do Drolla, zawołał:
– To on! To on! Mamy go wreszcie! Droll przyskoczył do niego, pytając:
– Nie mylisz się? To niemożliwe!
– Tak, to on, morderca! – upierał się chłopiec. – Patrz, jakie zrobił oczy! Wszak widać w nich śmiertelną trwogę! Widzi, że jest odkryty i że musi teraz wyrzec się wszelkiego ratunku!
– Ale gdyby tak było, to poznałbyś go już na statku.
– Wtedy tylko trampów widziałem, ale nie jego. Musieli mi go inni zasłaniać.
– Tak, rzeczywiście. Ale jeszcze jedno! Opisywałeś sprawcę jako czarnego, o włosach kędzierzawych, a ten ma włosy krótkie, twarde i rude.
Chłopiec zrazu nie odpowiedział; dotknął ręką czoła, potrząsnął głową i cofnąwszy się o krok, rzekł tonem, w którym przebijało wahanie:
– Prawda! Twarz ta sama, ale włosy inne…
– Widocznie, Fredzie, wziąłeś go za tamtego. Ludzie bywają bardzo do siebie podobni.
– Ależ – wmieszał się Missouryjczyk – włosy można obciąć i nałożyć perukę.
– Ach! Czyżby… – Droll nie skończył rozpoczętego zdania.
– Naturalnie! Ja nie dam się zwieść jego rudym włosom! Ów, którego tak długo szukałem, morderca mojej żony i dzieci, miał także czarne włosy, a ten drab ma rudą głowę, a mimo to twierdzę, że jest owym mordercą. On nosi perukę!
– Niemożliwe – powiedział Droll. – Czy nie widzieliście, że Indianin, obcinając uszy, chwycił go za włosy? Gdyby łotr nosił perukę, toby mu ją ściągnął z głowy.
– Pshaw! Jest dobrze zrobiona i przymocowana! Zaraz dowiodę wam tego.
Kornel leżał rozciągnięty na ziemi ze związanymi ramionami i nogami. Z uszu jego ściekała krew; musiały mu sprawiać wielki ból, ale nie zważał na to.
Całą swą uwagę zwrócił na słowa rozmawiających, a jeśli początkowo patrzył na nich dość beznadziejnie, to teraz wyraz jego twarzy zmienił się zupełnie: trwoga ustąpiła nadziei, obawa – szyderstwu, a rozpacz – pewności zwycięstwa. Missouryjczyk, mocno przeświadczony, że kornel nosi fałszywe włosy, podniósł go, posadził i schwyciwszy za czuprynę, pociągnął, chcąc zedrzeć z głowy perukę. Ku wielkiemu jego zdziwieniu włosy trzymały się mocno głowy; były to więc rzeczywiście własne włosy kornela.
– Do wszystkich diabłów, ten łotr ma prawdziwe włosy na swej łysinie! – zawołał zdumiony i zrobił tak przerażoną minę, że inni na pewno śmieliby się z tego, gdyby położenie nie było zbyt poważne.
Twarz kornela wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu; zawołał tonem bezgranicznej nienawiści:
– No, ty kłamco i potwarco, gdzie jest peruka? Łatwo to oskarżać fałszywie człowieka z tego powodu, że jest podobny do kogoś innego. Daj dowód, iż jestem tym, za kogo mnie uważasz!
Blenter spoglądał to na niego, to na Old Firehanda i rzekł wreszcie bezradnie do tego ostatniego:
– Sir, co o tym sądzicie? Tamten miał rzeczywiście włosy czarne i kręcone, a ten ma gładkie i rude. Ale mimo to przysięgnę, że to on. Niemożliwe, ażeby mnie oczy myliły.
– A jednak możecie się mylić – odpowiedział myśliwy. – Jak się zdaje, tutaj zachodzi takie podobieństwo.
– To chyba już nigdy nie będę mógł ufać swoim oczom!