Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 19
– Ani mi w głowie! To, co mówię, jest prawdą.
– Więc byłeś rzeczywiście sam jeden?
– Tak!
– I twierdzisz, że nie słyszałeś naszej rozmowy?
– Ani słowa!
– Jak się nazywasz?
– Adams – kłamał Missouryjczyk, sądząc, że ma wszelkie powody do zatajenia prawdziwego nazwiska.
– Adams… – powtórzył kornel z namysłem. – Adams! Nigdy nie znałem żadnego Adamsa, który by miał twoją twarz. A przecież poznaję, żeśmy się już widzieli!
– Nie – zaprzeczył starzec. – Ale teraz puśćcie mnie! Nie uczyniłem wam nic i spodziewam się, że jesteście uczciwymi westmanami, którzy Bogu ducha winnych ludzi pozostawiają w spokoju.
– Tak, jesteśmy niewątpliwie uczciwymi ludźmi, bardzo uczciwymi – śmiał się rudy. – Ale wyście zakłuli jednego z nas, a według praw Zachodu wymaga to zemsty. Możesz być sobie, kim chcesz, lecz z tobą koniec!
– Co? Chcecie mnie zamordować?
– Tak, właśnie to! Idzie teraz tylko o to, czy masz umrzeć tak, jak nasz towarzysz, od pchnięcia nożem, czy też mamy cię utopić w rzece. Wielkich ceregieli w żadnym razie robić z tobą nie będziemy. Nie ma czasu do stracenia. Głosujmy prędko! A zawiązać mu usta, by nie krzyczał! Kto jest za tym, aby go wrzucić do wody, niech podniesie rękę!
Wezwanie zwrócone było do trampów; większość zaraz podniosła rękę.
– A więc utopić! – rzekł kornel. – Zwiążcie mu mocno ręce i nogi, aby nie mógł pływać; potem szybko z nim do wody i dalej w drogę, zanim rafterzy nadejdą!
W czasie przesłuchania trzymało starego Missouryjczyka kilku drabów. Teraz miano mu najpierw zawiązać usta. Blenter bronił się, dobywając wszelkich sił, i mimo że widział, iż Indianin nie mógł jeszcze dotrzeć do rafterów, a więc na pomoc nie ma co liczyć – wołał o ratunek, a krzyk jego rozchodził się daleko wśród nocy.
– Do wszystkich diabłów! – złościł się rudy. – Nie pozwólcie mu krzyczeć! Jeśli mu nie dacie rady, to go sam uspokoję! Uważajcie!
Chwycił za karabin i zamierzył się, aby zadać starcowi cios w głowę. W tej chwili z gęstwiny wysunął się olbrzymi cień, a potężny cios spadł na kornela i rozciągnął go na ziemi…
Na krótko przed wieczorem czterech konnych jechało w górę rzeki śladami trampów. Byli to Old Firehand, Czarny Tom i Ciotka Droll ze swoim chłopcem. Ślad prowadził pomiędzy drzewami, a choć był wyraźny, trudno było oznaczyć, kiedy go zrobiono. Dopiero gdy ślad zawrócił ku polanie pokrytej trawą, Old Firehand zsiadł z konia, aby go zbadać, bo źdźbła trawy dawały lepsze wskazówki niż niski mech w lesie. Przypatrzywszy się dobrze, rzekł:
– Te draby są o milę przed nami, bo ślady pochodzą sprzed pół godziny; musimy popędzić konie.
– Dlaczego? – zapytał Tom.
– Musimy jeszcze przed nocą tak się zbliżyć do trampów, ażeby dowiedzieć się, gdzie mają obóz.
– Nie będzie to zbyt ryzykowne? Rozbiją obóz w każdym razie, zanim się ściemni, i musimy się przygotować na to, że wpadniemy im w ręce.
– Tego się nie obawiam. Nawet gdyby wasze przypuszczenia były słuszne, nie dościgniemy ich przed nocą. Jak sądzę, znajdujemy się w pobliżu rafterów, których mamy ostrzec; byłoby więc dobrze poznać miejsce, gdzie trampi obozują. Dlatego trzeba się pospieszyć. Jeszcze zaskoczy nas noc, w ciągu której może się zdarzyć wiele rzeczy. Co myślisz o tym, Droll?
– Wypowiedzieliście moje zdanie – odparł zagadnięty. – Im prędzej ruszymy, tym szybciej ich dostaniemy! A więc, panowie, dalej kłusem, tak aby się drzewa chwiały!
Ponieważ drzewa nie rosły gęsto, można było radę wykonać. Jednak trampi wykorzystali światło dzienne i zatrzymali się dopiero wtedy, gdy ich ciemność do tego zmusiła. Gdyby Old Firehand nie trzymał się ich śladów, a jechał bliżej brzegu, natknąłby się na ślad obu Tonkawów, którzy wyprzedzali go niewiele.
Zrobiło się ciemno i śladów nie można już było z konia rozpoznać. Toteż Old Firehand zsiadł znowu, przyjrzał się trawie i rzekł:
– Zbliżyliśmy się o pół mili, ale niestety, trampi jechali także prędzej; mimo to spróbujemy ich doścignąć. Musimy jednak iść pieszo. Konie prowadźcie za uzdę.
Lecz wnet tak się ściemniło, że śladów nie było widać; czwórka zatrzymała się.
– Co teraz? – zapytał Tom. – Chyba musimy się zatrzymać.
– Nie – odpowiedział Droll. – Nie zatrzymamy się, lecz pójdziemy dalej, aż ich znajdziemy.
– Usłyszą, że idziemy!
– Chodźmy po cichu! Mnie nie schwytają! Czy jesteście mojego zdania, Mr. Firehand?
– Tak – odpowiedział zapytany. – Ostrożność nie pozwala nam jednak trzymać się dalej śladów. Musimy zboczyć więcej na prawo, a wtedy będziemy mieli trampów między sobą a rzeką i zobaczymy ich ogień, sami nie będąc widziani.
– A jeżeli nie palą ogniska? – zauważył Tom.
– To poczujemy konie – odpowiedział Droll. – W lesie czuć je łatwiej niż na otwartym polu. A mój nos dotąd jeszcze mnie nie zawiódł. Więc dalej! Bardziej na prawo!
Przodem szedł Old Firehand, prowadząc konia za uzdę, a za nim gęsiego inni. Rzeka tworzyła tu dość duży łuk na lewo, skutkiem czego idący zbyt się od niej oddalili. Zauważył to Old Firehand i zboczył ku rzece. Nagle stanął, poczuwszy woń dymu. Droll wciągnął powietrze i rzekł:
– To dym; idzie z góry. Bądźmy ostrożni! Wydaje mi się, jakby tam było jaśniej. To może być światło ogniska.
Postąpił naprzód, lecz zatrzymał się zaraz, bo ostry słuch jego wyczuł zbliżające się kroki. Usłyszał je także Old Firehand, puścił więc cugle swego konia i posunął się kilka kroków naprzód, aby znaleźć się obok nadchodzącego. Z ciemności panującej w lesie, w której nawet oko sławnego myśliwca zaledwie mogło coś rozróżnić, wynurzyła się postać, chcąca szybko przeniknąć się dalej. Old Firehand schwytał ją silnie.
– Stój! – zawołał głosem przyciszonym. – Ktoś ty?
– Szai nek – enokh, szai kopeia. – Nie wiem, nikt – odpowiedział zapytany próbując się wyrwać.
Nawet najodważniejszy człowiek, gdy się przerazi, posługuje się mimo woli językiem ojczystym. Old Firehand, zrozumiawszy owe słowa, rzekł zaskoczony:
– To Tonkawa! Wielki Niedźwiedź ze swym synem wyprzedzili nas. Czyżbyś ty… Powiedz, kim jesteś?
Teraz