Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 17
– Taki czas drogi, jaki blade twarze nazywać połową godziny.
– Do pioruna! Wprawdzie naszego ogniska widzieć nie mogą, lecz dym z niego zapewne poczuli. Rzeczywiście, byliśmy zanadto pewni siebie! A odkąd tam obozują?
– Na godzinę przed wieczorem przybyć.
– To z pewnością nas szukali. Czy wiesz co o tym?
– Tonkawa nie móc śledzić trampów, bo jeszcze być jasny dzień, i zaraz pójść dalej, aby ostrzec rafterów, bo…
Zatrzymał się nagle i począł nasłuchiwać, a potem rzekł zupełnym szeptem:
– Wielki Niedźwiedź coś zobaczyć, jakiś ruch na rogu domu. Cicho siedzieć i nic nie mówić! Tonkawa podpełzać i popatrzeć.
Położył się na ziemi i pozostawiwszy strzelbę, poczołgał się ku domowi.
Rafterzy nadstawili uszu. Przeszło może dziesięć minut, gdy wtem rozległ się ostry, krótki okrzyk, jaki zna dobrze każdy westman – śmiertelny krzyk człowieka. Po krótkiej chwili powrócił Nintropan-hauey.
– Szpieg trampów – odezwał się. – Tonkawa pchnąć go nożem, ale móc tu być jeszcze jeden. On pewnie powrócić do swoich i zawiadomić. Dlatego biali mężowie prędko iść, jeśli chcieć podsłuchać trampów.
– Prawda – przyznał Missouryjczyk szeptem. – Ja pójdę, a ty mnie poprowadzisz, bo znasz miejsce, na którym obozują. Teraz jeszcze nie spodziewają się wcale, że wiemy o ich obecności, a więc czują się bezpieczni i będą rozmawiać o swoich zamiarach. Jeśli zaraz udamy się w drogę, to może dowiemy się, jakie mają plany.
– Tak, ale zupełnie cicho i po kryjomu, aby drugi szpieg, gdyby jeszcze tu być, nie zobaczyć, że my pójść. I flint nie brać, tylko noże. Strzelby nam przeszkadzać.
Rady tej posłuchano. Rafterzy udali się do chaty, gdzie ich nie można było śledzić, a Missouryjczyk poczołgał się wraz z wodzem.
Tam gdzie znajdował się teren pracy rafterów, opadał wysoki brzeg stromo ku wodzie, co było dla nich bardzo korzystne, bo umożliwiło założenie tak zwanych stoczni – są to tory, po których rafterzy mogą bez wielkiego wysiłku spuszczać na wodę pnie i kloce. Chociaż brzeg wolny był od zarośli, niełatwo było jednak iść tamtędy w ciemności. Missouryjczyk był starym, obrotnym i bardzo doświadczonym westmanem, a mimo to podziwiał, jak wódz, wziąwszy go za rękę, posuwał się bez szelestu i omijał pnie tak pewnie, jakby to był biały dzień. W dole słychać było szum rzeki; głuszyło to szmer, wywołany stąpaniem.
Minęło więcej nieco niż kwadrans, zanim zeszli w dolinę, która krzyżowała się z brzegiem rzeki. Tę również porastały gęsto drzewa, a skrapiał cicho szemrzący strumyk. W pobliżu miejsca, gdzie wpadał do rzeki, znajdował się plac wolny od drzew, na którym rosło kilka tylko krzaków. Tam rozłożyli się trampi dookoła roznieconego ogniska, którego blask uderzył obu podchodzących, kiedy znajdowali się jeszcze pod sklepieniem drzew lasu.
– Trampi tak samo nieostrożni, jak rafterzy – szepnął wódz Tonkawa do towarzysza. – Palić wielki ogień, jakby chcieć upiec całego wielkiego bizona. Czerwoni wojownicy zawsze robić tylko mały ogień; tak płomieni nie widać, a dymu bardzo mało. My do nich dostać się łatwo i tak zrobić, że nas nie zobaczyć.
– Tak, podkraść się możemy – rzekł stary – ale wielkie pytanie, czy tak blisko, abyśmy mogli usłyszeć, co mówią.
– My dojść całkiem blisko i słyszeć; ale sobie pomagać, gdy nas trampi odkryć. Napastników zakłuć i prędko w las.
Doszedłszy do ostatnich drzew, ujrzeli ognisko i ludzi siedzących wokoło. Tu, w dole, moskitów, zwykłej plagi tej nadbrzeżnej okolicy, było więcej niż w górze w obozie rafterów. Zapewne dlatego trampi rozpalili tu wielkie ognisko. Z boku stały konie; widać ich nie było, lecz dawały się słyszeć. Moskity je tak cięły, że dla obrony przed ukąszeniem ustawicznie się ruszały; toteż wyraźnie słyszało się uderzenia ich kopyt.
Położyli się teraz obaj na ziemię i poczołgali w stronę ogniska, używając jako osłony krzaków rosnących na brzegu polany. Trampi siedzieli blisko potoku, którego brzeg porośnięty był gęstym sitowiem, sięgającym aż do obozowiska i mogącym dać bardzo dobrą sposobność ukrycia się.
Indianin, pełznący na przedzie, okazał się prawdziwym mistrzem. Należało przedrzeć się przez wysokie a cienkie łodygi tak, aby nie wywołać najmniejszego szmeru, niemożliwego prawie do uniknięcia wśród sitowia; również wierzchołki sitowia nie powinny były się poruszać, gdyż mogłoby to łatwo spowodować odkrycie. Stary Niedźwiedź starał się zaradzić temu niebezpieczeństwu w ten sposób, że po prostu wycinał drogę ostrym nożem, a sitowie kładł przed siebie. Uważał jednocześnie na Missouryjczyka, pomagając mu w posuwaniu się za sobą. Ścinanie twardego sitowia odbywało się tak cicho, że starzec nawet nie mógł pochwycić uchem szmeru padających łodyg.
Wreszcie zbliżyli się ku ognisku; zatrzymali się dopiero wtedy, gdy znaleźli się tak blisko trampów, że mogli usłyszeć ich rozmowę, prowadzoną co prawda wcale nie cicho. Blenter spojrzał na siedzących przed nimi i zapytał szeptem wodza:
– Który jest owym kornelem, o którym nam opowiadałeś?
– Kornela tu nie być, on pójść precz – odpowiedział Indianin również szeptem.
– Zapewne, aby nas poszukać?
– Ja tak myśleć.
– To jest w takim razie tym, którego zakłułeś?
– Nie. On nim nie być.
– Tego przecież nie mogłeś widzieć?
– Blade twarze widzieć tylko oczami, a Indianin widzieć także rękami. Moje palce z pewnością poznać kornela.
– A więc nie był sam, lecz w towarzystwie innego i tego ty zakłułeś.
– Tak być! Teraz my tu czekać, aż kornel powrócić.
Trampi prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, a gadali o wszystkim możliwym, tylko nie o tym, co dla obu podsłuchujących mogło mieć wartość. Wreszcie jeden odezwał się:
– Ciekawym bardzo, czy aby kornel się nie pomylił. Byłoby to nieprzyjemne, gdyby rafterzy nie znajdowali się tutaj.
– Są jeszcze, i to bardzo blisko – odpowiedział drugi. – Wióry, które woda naniosła, są zupełnie świeże; pochodzą z wczoraj lub co najwyżej z przedwczoraj.
– Jeśli to prawda, to musimy się cofnąć, bo jesteśmy zbyt blisko tych drabów i mogą nas zauważyć, a przecież nie powinni nas widzieć. Z nimi nie mamy właściwie żadnej sprawy, a chcemy dostać tylko Czarnego Toma i jego pieniądze.
– I nie dostaniemy ich – przerwał trzeci. – Czy sądzicie, że rafterzy nas nie spostrzegą, gdy zawrócimy nawet kawałek drogi? Pozostawimy ślady, które się zatrzeć nie dadzą. A jeśli dowiedzą się o naszym pobycie tutaj, piękny