Taka miłość się zdarza. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Taka miłość się zdarza - Agnieszka Jeż страница 11
– A gdzie sprawca tego cudu? – Mama była w swoim żywiole.
– Tu jest właśnie ten perfekcyjny Staszek, cudotwórca. – Wzięłam Staszka za rękę i lekko się usunęłam, żeby to on teraz przejął impet radości Doroty.
– Bardzo się cieszę, że wreszcie cię poznałam osobiście. – Mama po mistrzowsku omijała konwenanse. – Dorota Majewska, mama małpeczki. – Małpeczki! Dobrze, że nie zaczęła od razu opowiadać żadnych kompromitujących historii z mojego dzieciństwa. Trzy razy ucałowała Staszka w policzki, a potem na chwilę zawisła na mnie, by przeskoczyć do Jadzi.
– Zatem mamę już znasz, a to moja babcia Elżbieta Majewska. Powinnam ci je przedstawić w odwrotnej kolejności, ale entuzjazm mamy jest trudny do okiełznania…
– I za to tak Dorotkę kochamy. – Nic się nie zmieniło. Mama była wariatką, babcia była wyrozumiałością. To znaczy prawie nic, biorąc pod uwagę odmieniony image babci. – Bardzo mi miło pana poznać, Klara opowiada o panu w samych superlatywach.
– Zrobię wszystko, by utrzymać ten poziom. – Staszek szarmancko ujął podaną mu dłoń i lekko musnął ją ustami.
– Jak miło na was patrzeć. – Jadzi lekuchno zadrżał głos. – Rodzina w komplecie.
Wymieniłyśmy z mamą porozumiewawcze spojrzenia. Pora wyciągnąć asa z rękawa. Ja to miałam nawet dwa rękawy zajęte…
* * *
– No i czy ludzie muszą jeść mięso? – Mama lekko odsunęła się od stołu i błogo uśmiechnęła. – Jaki jest powód, by mordować braci mniejszych, skoro natura tak nas obdarza warzywami i owocami?
– Może to z przyzwyczajenia? A jeszcze wcześniej z niedostatku? Pamiętam na przykład, że kiedy byłam mała, to częściej jadałyśmy ciemnie pieczywo, na przykład pumpernikiel. I potem, gdy czasy się zmieniły, to biały chleb, ten, który teraz uznaje się za gorszy, mniej wartościowy, był bardziej pożądany i uważany za lepszy. Mięso, kiedyś luksusowe, gdy już można je było dostać, pojawiało się na stole codziennie. Żeby sobie powetować lata braku. Zresztą świadomość była inna. U starszego pokolenia wciąż jest. Ja sobie to przemyślałam i choć nie rezygnuję całkowicie, to ograniczam mięso. Zresztą w moim wieku to już nie potrzeba. Młode organizmy, rosnące, kobiety w ciąży – tu białko by się zdało...
„Oby tylko babcia nie robiła mi wątróbki”, aż mnie przeszył dreszcz obrzydzenia na tę myśl.
– Zimno ci? Przymknąć okno? – zatroszczył się Staszek.
– Nie, nie – zaprzeczyłam gwałtownie. – Wszystko dobrze, jakoś tak przez chwilę…
Mama najwyraźniej uznała, że ten dreszcz to z nerwów, więc żeby skrócić moje męki oczekiwania, powiedziała:
– Zebraliśmy się tu dziś, żeby świętować zakończenie remontu i początek nowej historii na Wiślnej trzynaście. Kilkadziesiąt lat poszło do pamiętnika, teraz pora na nowy rozdział.
– Tak, właśnie. Pamiętniki idą na półkę, teraz wy tworzycie historię. – Babcia popatrzyła na nas ciepło.
Jadzia pokiwała głową.
– Dziękujemy. Oboje ze Staszkiem mamy nadzieję, że teraz będzie tu jaśniej, nie tylko dzięki odmalowanym ścianom i remontowi. Ale ten stary pamiętnik jeszcze na chwilę trzeba otworzyć… – Popatrzyłam na swoich bliskich. Jak babcia zareaguje? Co Jadzia powie? – Spotkaliśmy się tu nie tylko po to, żeby świętować zakończenie prac. Inny, ważniejszy powód, to informacja, którą od kilku dni znamy: ja, mama i Stasio.
– Coś o Rózi? – Babcia lekko pobladła, zapewne wyobrażając sobie kolejne dramaty, jakich mogła doświadczyć Rozalia Dyrda.
– Nie. To o kimś bliższym.
Babcia spoglądała na mnie, ewidentnie nic nie rozumiejąc.
– Bo widzisz, babciu – mówiłam, patrząc w te dobre, kochane oczy – mama, pracując nad tym przekładem o Polakach w Wielkiej Brytanii podczas drugiej wojny światowej, odkryła, że… – Zaschło mi w gardle. Przełknęłam ślinę i dokończyłam: – …że Staszek Morlaczonek żyje.
I zamknęłam oczy – z tych wielkich emocji, jak małe dziecko, które myśli, że jeśli świat zniknie pod jego zamkniętymi powiekami, to jakby znikał naprawdę.
– Mamuniu, wszystko dobrze? – Usłyszałam zatroskany głos Doroty.
– Coś niebywałego, coś niebywałego… – powtarzała Jadzia.
Wstałam od stołu, okrążyłam go i przykucnęłam przy babci. Wzięłam ją za rękę. Była zimna i spocona.
– Babciu – powiedziałam cicho – tego się chyba nie dało przekazać delikatniej.
– Wiem, skarbie, wiem. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. To znaczy przyjęłam ten fakt, ale on się nie przebija poza rozum. W sercu… w sercu to takie wzruszenie, zdumienie, że… – Babcia się rozpłakała.
Z jednej strony kucałam ja, z drugiej mama.
– Może melisę przyniosę? – zaproponowała Jadzia.
– Koniaczek mam – wysunęła kontrpropozycję mama.
– O, to lepiej. – Pokiwała głową Jadzia.
Staszek wyciągnął z szafki kieliszki, mama poszła do przedpokoju po płócienną torbę.
– Jesteśmy przygotowane. – Wyjęła z niej butelkę z ciemnobursztynowym płynem. Odkręciła ją, wlała trochę koniaku i podała babci: – Na raz. Pomoże.
Babcia posłusznie przechyliła kieliszek.
– Brrr! – Otrząsnęła się. – Dolej jeszcze kapkę, gdyby było potrzeba. I mówcie, Boże, opowiedzcie o wszystkim!
Mama raz jeszcze opowiedziała historię przypadkowego odnalezienia zdjęcia Staszka Morlaczonka. Babcia słuchała, mnąc w palcach płócienną chusteczkę do nosa. Jadzia nalała sobie koniaku. Chyba już trzeci raz. Staszek wziął mnie pod stołem za rękę. A mama wyciągnęła z torebki teczkę, a z niej – czarno-białą fotografię. Bez słowa położyła ją przed babcią. Babcia odłożyła chusteczkę i drżącym palcami pogładziła twarz na wydruku.
– Mój Boże… – Westchnęła.
Przesunęła kredowy papier w naszą stronę. Patrzył na nas Stanisław Morlaczonek, który zniknął na dobre w 1945 roku, by teraz zgromadzić nas tu przy stole.
– Te oczy… i włosy… – wyszeptałam. Staszkowie naprawdę byli do siebie podobni.