Taka miłość się zdarza. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Taka miłość się zdarza - Agnieszka Jeż страница 10
Pietruszka, bazylia, oregano, rozmaryn i mięta. Za oknem w salonie zieleniły się lipy, zaś w jadalni zieloną oprawę zapewniały zioła, które przyniosłam z Grzegórzek. Prezentowały się pięknie – przesadziłam je do tego, co miałam: starej glinianej doniczki, wysłużonego emaliowanego półlitrowego kubka, dwóch szklanych słojów wygrzebanych w piwnicy i starego dzbanka na mleko. Pośrodku do słońca wyginało się drzewko cytrynowe od mamy w eleganckiej kamionce. „Nonszalancko i gustownie”, pomyślałam.
– Chyba ci się ckni do natury. – Usłyszałam za plecami głos Staszka. „Ckni”, kto tak teraz mówi, wzruszyłam się.
– A wiesz, że tak? Jak ja mogłam przez tyle lat żyć bez zielonego dokoła?
– Nie wiem. Ja bym nie mógł.
– No ale teraz będziesz… Ziołowo-owocowy parapet i trzy lipy nie zastąpią ci hal, lasów i łąk. – Jakoś posmutniałam.
– Ale twoje zielone oczy działają na mnie równie kojąco. – Staszek przygarnął mnie do siebie. Teraz pachniał ciepło, drzewnie. – Skończyłem docinać listwy, zaraz je przykleję i z grubszych spraw to już chyba wszystko. Podoba ci się?
– Jest absolutnie pięknie. Jasno, słonecznie, przytulnie. Aż by się chciało nie wychodzić zza tego blatu. Niestety – westchnęłam. – Ładna kuchnia wabi człowieka. Piękno ma naturalną zdolność przyciągania. No i potem się je. I je. I znowu je.
– Wcześniej jednak trzeba coś ugotować. Wszystko już kupiliśmy? – Staszek spojrzał na listę zakupów.
– Prawie. Zapomniałam o koperku, a młode ziemniaki bez zielonej posypki tracą urok, że o smaku nie wspomnę. Chłodnik już w lodówce. Ciasto rabarbarowe wyjmę za kwadrans i wtedy się przejdę po koperek. Może jeszcze kupię cytryny i zrobię lemoniadę?... Lubisz?
– Lubię. To ty działaj na froncie kulinarnym, ja wykańczam drobiazgi, a potem posprzątam.
„Posprzątam” brzmi w ustach faceta prawie tak wspaniale jak „kocham cię”. Pocałowałam Staszka i poszłam szukać torebki. Nie wiem, czy to z powodu ciąży, czy może zwolniłam hamulec, ale już nie byłam tak perfekcyjnie zorganizowana jak kiedyś. To też było nowe doświadczenie. Wcale nie takie złe – czułam się, jakbym pierwszy raz w życiu poszła na wagary.
Torebkę znalazłam, akurat gdy minutnik przypomniał o wyciągnięciu placka. Kwaskowo-słodki zapach wypełnił jadalnię. Była pierwsza, do umówionego spotkania jeszcze dwie godziny, a ja już bym coś mogła zjeść. „Z naturą się nie wygra”, pomyślałam i postanowiłam wstąpić po drodze do sklepu spożywczego po bułkę. Porcja węglowodanów nie tylko zaspokoi głód, lecz także trochę ukoi nerwy. Nie bałam się spotkania z mamą i babcią, byłam po prostu podekscytowana zmianami, które czekały Majewskie.
Pogryzając bułkę, z cytrynami i koperkiem w siatce, powoli szłam w stronę domu. Nagle poczułam odurzający słodki zapach. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła – w zasięgu wzroku nie było kwiaciarni ani ulicznych stoisk z kwiatami. Była za to Jadzia. Słomkowy kapelusz, czerwona sukienka w białe grochy (i niech ktoś powie, że to wzór tylko dla młodych i wiotkich) i bukiet groszku pachnącego.
Zrobiłam kilka szybkich kroków i zrównałam się z sąsiadką.
– Dzień dobry, Jadziu!
– O matko, ale mnie przestraszyłaś! – Obfity biust Jadzi zafalował. – Idę sobie zamyślona, a tu nagle jakaś ładna istota mnie wyrywa z mojego świata.
– A o czym tak myślałaś? – zapytałam nagle lekko strwożona. Może to coś związanego z hospicjum?...
Jadzia wyczuła moje speszenie:
– Jestem już po drugiej stronie mostu. Zastanawiałam się, czy zrobić dziś pierogi z truskawkami, czy ruskie?
– Ja bym wybrała truskawki. Ze stopionym masłem i cukrem. – Jedna bułeczka jednak nie uciszyła głodu.
– Tak? No to mówisz i masz. Może wpadniesz na obiad? Z panem Staszkiem, jeśli jest.
– Jest, ale… – Nagle się zawahałam. Wcześniej nie przyszło mi to do głowy, a przecież Jadzia była mi bardzo bliska. Nie tak, jak mama czy babcia, choć w pewien sposób ta relacja była nawet cenniejsza, bo mimo że nie popychały Jadzi do tego geny czy poczucie obowiązku, to troszczyła się o mnie i była dla mnie bardzo serdeczna. A ja ją niezwykle lubiłam. – …ale mamy dziś gości. Więc ty przyjdź do nas na obiad.
– Czy ja wiem, nie chcę być jak piąte koło u wozu. – Jadzia się zawahała.
– Będzie mama i babcia, czyli sami swoi.
– Stało się coś? – Jadzia przyjrzała mi się badawczo.
– A musi się coś stać, żeby zjeść z bliskimi obiad?
– Gdy mają do niego trzysta kilometrów, to może i tak. Chyba że to taka ułańska fantazja. – Jadzia się uśmiechnęła.
– Fantazji to akurat mamie nie brakuje, ale rzeczywiście, powód jest. To co, wpadniesz?
– Wpadnę. Trzymaj moją siatkę i kwiatuszki, kiedy będziesz szła do siebie, to zahacz o moje mieszkanie i zostaw sprawunki w kuchni. Klucze masz?
Miałam. Pokiwałam głową.
– To dobrze, A ja wracam po dodatkową łubiankę truskawek. Pięćdziesiąt pierogów nam wystarczy?
„Czy po ciąży zmieszczę się w swoje ciuchy?”, pomyślałam, idąc w kierunku trzech lip. „Czy w jakiekolwiek ciuchy się zmieszczę?”
* * *
– Bardzo ładnie. Może troszkę więcej koloru bym dorzuciła, ale to już jednak sprawa indywidualnego gustu. – Jadzia puściła do mnie oko. – Pan Staszek to człowiek wielu talentów.
– Dziękujemy, Jadziu. Kolor będzie, ale wiesz, nie od razu Kraków zbudowano.
– O, właśnie, a tę książkę czytałaś? Jeśli już się przerobiłaś na naszą, czyli krakowiankę, to na pewno by cię zainteresowała.
– Która? – Pogubiłam się w tym przeskoku od kuchni do literatury.
– Ta, co właśnie powiedziałaś. Nie od razu Kraków zbudowano Estreichera.
– Historyka – dorzucił Staszek. – Czytałem tylko fragmenty, ale przeczuwam, że by ci się spodobało, skoro tak lubisz historie o czasach, których już nie ma.
– Oczywista sprawa! Ten Karolek, czyli główny bohater, jest rozkoszny. Fabuła się toczy pod koniec dziewiętnastego wieku i dużo w niej wdzięku i smaczków. Mam tę książkę, bardzo ją lubiłam, kiedy byłam młodą panienką – rozmarzyła się Jadzia.
– W głębi ducha chyba wciąż jesteś młodą panienką. – Uśmiechnęłam się.