Taka miłość się zdarza. Agnieszka Jeż

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Taka miłość się zdarza - Agnieszka Jeż страница 5

Taka miłość się zdarza - Agnieszka Jeż

Скачать книгу

osobiście, prawda?

      – Prawda – przytaknęłam. – Ktoś jednak musiał ją o tym poinformować.

      – A może to było tak, że ojciec, który nie przekazywał jej listów od Staszka, tym razem zmyślił taką informację? – Staszek spojrzał na mnie znacząco.

      – Ale jak to zmyślił? Chcesz powiedzieć, że ją po prostu oszukał? W takiej sprawie? – Aż mi dech odebrało, gdy pomyślałam, że to jednak możliwe. I w tym przypadku było możliwe. Jan Majewski już udowodnił, że był draniem.

      – Robił gorsze rzeczy. Oszustwo przy gwałcie to pestka.

      Miał rację. Po tym człowieku można się było spodziewać wszystkiego. Pomysł mamy, by go wyeksmitować z grobu rodzinnego, nie był taki zupełnie chybiony.

      – Ale nawet jeśli tak było, to wciąż nie rozumiem, dlaczego Staszek Morlaczonek nie szukał babci.

      – Może szukał, tylko te listy ojciec też niszczył? Na razie zostają nam jedynie domysły. Ale rozumiem, że będzie okazja, żeby go zapytać? Odezwiecie się do niego, prawda?

      – Tak, na pewno! Nie zdążyłam tego z mamą ustalić. Skończyłam rozmowę, kiedy wszedłeś, bo poczułam, że robi mi się słabo. Wszystko mi się pomieszało: on, ty, karteczka i…

      – Ale już dobrze, wszystko już dobrze. Tajemnica wyjaśniona, znowu jesteśmy razem. We dwoje ze wszystkim sobie poradzimy. – Zaakcentował „we dwoje” i niepewnie spojrzał na mnie.

      – We troje… – Uśmiechnęłam się do niego.

      – Cieszę się, że akceptujesz Tyśkę, choć jeszcze jej nie poznałaś. – Odwzajemnił uśmiech. – Więc co do mojej siostry, to…

      – Akceptuję, choć właściwie nie ją miałam na myśli. Matyldę licząc, to los splótł cztery osoby. – Parłam do tego, żeby już wszystkie tajemnice ujrzały światło dzienne.

      – Chyba zaczynam się gubić w tej arytmetyce. – Staszek bezradnie rozłożył ręce. – Twoja mama się sprowadza do Krakowa?...

      – No skąd! – zaprzeczyłam gwałtownie. – Zresztą nie obawiaj się, ona nie ma nic wspólnego z klasyczną teściową! To antyteściowa. Żadnego mieszkania z dziećmi, żadnego niań…, no, niczego takiego po prostu. – Uspokoiłam go. – Poczekaj – dodałam.

      Wstałam od stołu i podeszłam do toaletki. Wysunęłam szufladę i wyjęłam z niej zielone pudełeczko przewiązane białą wstążką. Czekało na wieczór, ale okoliczności całkowicie się zmieniły. Kiedyś bym wpadła w panikę, ponieważ każde odstępstwo od założonego planu wybijało mnie z rytmu i przerażało. Nie znosiłam tak zwanych nieprzewidzianych sytuacji. Sytuacje i życie należało przewidywać. No ale to było kiedyś… Teraz moje życie przypominało kolorowe układanki przewracające się w kalejdoskopie. Gdybym nie przeszła intensywnego treningu decyzyjno-emocjonalnego w ostatnich tygodniach, pewnie bym już zwariowała. Ale przeszłam, więc po prostu odwróciłam się w stronę Staszka i powoli do niego podeszłam.

      – Bardzo się cieszę. – Pocałowałam go w policzek, a potem ujęłam jego dłoń i położyłam na niej ten pakuneczek.

      Staszek patrzył pytająco. On też się ćwiczył w byciu zaskakiwanym.

      – Co to jest? – zapytał powoli. – Oświadczasz mi się?

      – Jestem zwolenniczką równouprawnienia, ale w załączniku wykluczeń jest kilka pozycji. Między innymi oświadczyny. Otwórz i już.

      Staszek niepewnie rozsupłał kokardkę. Zdjął wieczko. Wyjął plastikowy patyczek. Wpatrywał się w niego. I wciąż nic nie mówił.

      – Czy to znaczy?... – wydusił z siebie w końcu.

      – Tak.

      Popatrzyliśmy na siebie, a potem świat znowu zawirował. Wszystko się kręciło, kiedy Staszek mnie ściskał i tulił. A góry nade mną jak niebo, a niebo nade mną jak góry…

      Tym razem, choć przez chwilę, niebo było bezchmurne, a góra – czarodziejska.

      Rozdział trzeci

      Patrzyłam na zegarek i nie mogłam uwierzyć – dochodziła jedenasta. Rekord godny prawdziwego śpiocha. „Cóż, Majewska, jak zmieniasz życie, to po całości”, westchnęłam. I uśmiechnęłam się.

      Wczorajszy dzień musiał mieć więcej niż dwadzieścia cztery godziny, tyle się wydarzyło. Kiedy już oboje ze Staszkiem trochę ochłonęliśmy – choć jeśli się zostało rodzicem nawet jeszcze nienarodzonego dziecka, to czy człowiek w ogóle może wrócić do stanu spokojnego ducha? Przecież już zawsze, do końca życia, będzie miał myśli zajęte: troską, radością, lękiem o swojego potomka – zadzwoniłam do mamy, żeby dłużej i w mniej chaotyczny sposób porozmawiać o tak cudownie odnalezionym pradziadku. W sprawie dokonał się pewien postęp. Wydawca, podekscytowany, że tłumaczka tropi ślady prowadzące do własnego drzewa genealogicznego w jego publikacji, ponownie potwierdził, że na zdjęciu jest Stanisław Morlaczonek, urodzony w Polsce, w miejscowości Jabłonka, w 1922 roku. Żyje (obym miała gen długowieczności po nim!) i mieszka w Norfolk. Więcej wydawca nie wie, ale mógłby zapytać. Tu jednak mama zaprotestowała, całkiem przytomnie. Stwierdziła, że nie chce, by o tak ważnej sprawie, jak istnienie rodziny w Polsce, o której Mr Morlaczonek przecież w ogóle nie ma pojęcia, dowiedział się od kogoś obcego. Od razu zawisło w powietrzu oczywiste pytanie – jak w takim razie poinformujemy Staszka z pamiętnika, że w Polsce ma trzy krewne: córkę, wnuczkę i prawnuczkę? Obiecałyśmy sobie z mamą, że prześpimy się z tym pytaniem i w niedzielę coś postanowimy.

      Rozmawialiśmy też o Matyldzie. Dowiedziałam się więcej, ale czy potrafiłam sobie to wyobrazić?... Ten temat wciąż napawał mnie lękiem. Jeśli chcę być ze Staszkiem – a chciałam, i to jak! – Matylda nie będzie tylko pod jego opieką, stanie się także częścią mojego życia. Nie podjęliśmy żadnej konkretnej decyzji, prócz jednej – muszę pojechać do Witowa i ją poznać.

      A potem poszliśmy do teatru. Staszek wybrał Teatr Słowackiego – piękny budynek, w którym oglądanie przedstawień jest wyjątkowo przyjemne, choć kiedy zna się historię tego skrawka Krakowa… Teatr wybudowano na miejscu kościoła Świętego Ducha, skąd obecna nazwa placu. Wcześniej mieścił się tu zespół klasztorny duchaków, czyli Zakon Ducha Świętego, którego misją było pomaganie porzuconym dzieciom, ubogim i chorym. No i duchacy pomagali w tym miejscu od trzynastego wieku! Mieli szpital i szkołę parafialną. I tak to się toczyło, aż zakon uległ naturalnemu rozwiązaniu – duchaków ubywało, a kiedy ostatni z nich umarł, tereny przejęło miasto. Rada zadecydowała, by wyburzyć budynki klasztorne i na ich miejscu postawić teatr. Oprotestowało to wiele znamienitych osób, w tym Matejko, który – po przegranej – tak się uniósł godnością, że oddał tytuł honorowego obywatela i zapowiedział, że już więcej w Krakowie prac wystawiać nie będzie. Wyburzanie starych budynków zawsze mnie bolało, ale w tej historii bardziej dręczył mnie fakt, że gdzieś w ziemi, pod naszymi stopami, znajdują się groby z cmentarza podrzutków, którymi się duchacy zajmowali. Teraz

Скачать книгу