Taka miłość się zdarza. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Taka miłość się zdarza - Agnieszka Jeż страница 9
Weszłam na Planty Dietlowskie. Teraz pod tą nazwą krył się skromny pas zieleni, mocno ocieniony przez drzewa. Kiedyś cały szeroki teren pomiędzy budynkami był przeznaczony na zieleń miejską, ale z czasem jej ubywało, bo była oddawana pod rozrastającą się infrastrukturę. Charakter tego miejsca był zupełnie inny niż Plant dokoła Rynku. Niegdyś ten teren wydawał mi się magiczny, bo babcia opowiadała, że dawniej biegło tędy koryto Wisły, które zasypano i utworzono właśnie planty. Czar prysł, gdy babcia rozwinęła historię – Starą Wisłę zasypano, ponieważ po ogromnej powodzi bardzo się zamuliła, a dodatkowo spływały tu nieczystości z okolicznych domów, co w efekcie sprawiło, że zamiast rzeki krakowianie mieli wylęgarnię cholery. Cmentarze regularnie się zapełniały jej ofiarami.
To jednak było w dziewiętnastym wieku, przecinkowce cholery tyle nie żyją, więc postanowiłam usiąść na zacienionej ławce i zadzwonić do Anki. Moja przyjaciółka nic nie wiedziała o ostatnich rewelacjach.
– Cześć! Możemy pogadać?
– Hello! Możemy. Niebywałe, ale Zosia śpi. Wreszcie uwierzyłam, że istnieje coś takiego jak drzemki niemowlaków. Wcześniej wydawało mi się, że to tylko niesprawdzone teorie autorów poradników. A tu, proszę – co prawda, budzi mnie przed szóstą, ale po dziesiątej pada i ten miły dla ucha stan trwa do południa. To co tam słychać, wolna, wysypiająca się kobieto?
– Dziś też wstałam o szóstej – pochwaliłam się.
– A co się stało? Pożar?
– Przyjechał kolega Staszka z meblami do kuchni.
– Wreszcie jakiś facet, który pracuje równie ciężko jak kobieta. To znaczy mam siebie na myśli. Zaczynam się przekonywać do górali.
– Ja już wcześniej się do nich przekonałam – zauważyłam przytomnie.
– Raczej się zauroczyłaś. U mnie to proces myślowy. A co tam u naszego Staszka?
– Zależy, o którego pytasz… – Zawiesiłam głos. Skoro nasza rozmowa tak się potoczyła, to ten news będzie pierwszy.
– A o którego mam pytać? Chyba nie ma brata bliźniaka o tym samym imieniu, co? A innego Staszka nie znam.
– Znasz. A Staszek prababci Emilii?
– A co ma z nim być? Umarł, biedaczek. Życie pozagrobowe chyba nie obfituje w niespodzianki, co? – Kochana, zawsze nieco ironiczna Anka. I jak się za chwilę zdziwi!
– Nie mam pewności, ale przypuszczam, że rzeczywiście jest dość nudne. Tyle tylko, że on ma życie angielskie, nie pozagrobowe.
– Nic nie rozumiem. Jakie angielskie życie? Znaleźliście miejsce pochówku, tak?
– Jego znaleźliśmy.
– Jezusiku słodki, jak to jego? Zwłoki? Ten świr Jan, znaczy twój prapradziadek, go zamordował i ukrył pod parkietem?
Anka jeszcze bardziej niż ja nie dopuszczała do siebie myśli, że Staszek Morlaczonek mógłby przez te wszystkie lata żyć, skoro jej umysł produkował takie niestworzone historie.
– Jego znaleźliśmy. Żywego. W Anglii.
Po drugiej stronie zaległa cisza.
– Anka, jesteś tam? – Nagle się przestraszyłam, że nawet taka twardzielka jak ona może zemdleć po usłyszeniu czegoś tak nieprawdopodobnego.
– Jestem – odparła głucho. Po chwili zapytała niepewnie: – A ty mnie przypadkiem nie wkręcasz?
– Nie, absolutnie nie. Też byłam w szoku, nawet większym niż ty. – „Ale to się niedługo wyrówna, gdy opowiem ci o ciąży”, pomyślałam. – Historia jest niesamowita, lecz prawdziwa. Widzisz, w tej książce, którą mama tłumaczy, o Polakach w Wielkiej Brytanii podczas drugiej wojny światowej, była wkładka ze zdjęciami. I pod jedną z fotografii mama zobaczyła podpis: Stanisław Morlaczonek. Od razu skojarzyła nazwisko, bo jest charakterystyczne. Już samo to byłoby fascynujące, bo znaleźć ślad po wielu latach to niezwykła sprawa. Ale prawdziwa bomba wybuchła, gdy mama zauważyła, że przy nazwisku widnieje tylko data urodzenia. Od razu napisała do wydawcy, a ten sprawdził – to prawda. Stanisław Morlaczonek żyje i mieszka w Norfolk.
– To jest niesamowite! Czad, po prostu jazda! Jak w zakręconej powieści! I co teraz będzie? On już wie?
– Nie wie. Mama uważa, że należy mu powiedzieć osobiście. W końcu to już mocno leciwy pan, mógłby się za bardzo wzruszyć.
– To co, lecisz tam do niego?
– Pewnie mama się wybierze. Ustalimy we czwartek. Przyjedzie do Krakowa i spotkamy się z babcią. Wtedy też jej powiemy, bo na razie ona również nie wie.
– Rany, to naprawdę rewolucja! Przecież to jej ojciec!
– Wyobrażasz to sobie? Po tylu latach poznać swojego rodzica?
– Gdyby to dotyczyło mojej mamy, nie miałabym nic przeciwko… Dobra, żartuję. Ostatnio nieustająco mnie zasypuje dobrymi radami na temat Zośki. Za chłodno ubierasz. Za często karmisz. Nie noś na rękach tyle, bo wyrośnie gorsza niż ty. Itede, itepe.
– E, chce dobrze, przecież wiesz. – Mimo wszystko lubiłam mamę Anki. Właśnie za tę troskliwość, choćby i trochę nachalną.
– Mówisz tak, bo tego nie doświadczasz. Zresztą kiedy to dotyczyło tylko mnie, to jeszcze jakoś to znosiłam, w końcu jestem jej córką, ma do mnie jakieś prawa. Ale Zośka jest moja, to moje dziecko i tylko ja, matka, będę decydować. Właśnie tak – każdy rodzic dostaje szansę, żeby się poczuć najważniejszy na świecie i decydować o swoim potomku. Mama już miała tę szansę, teraz dziękujemy, pora na mnie. Jak tam kiedyś przydarzy ci się małe góralątko, to zrozumiesz.
– Czyli mniej więcej w połowie lutego.
– A co jest w połowie lutego?
– Poród.
– Czyj? – Anka jednak musiała być oszołomiona pierwszym newsem, skoro wciąż nie zaskoczyła, a przecież była błyskotliwą osobą.
– To się okaże. W każdym razie rodzi Klara Majewska.
Cisza, która teraz zapanowała, była dwa razy dłuższa niż za pierwszym razem. A potem rozległy się ryk i piski:
– Jesteś w ciąży! Aaaaa! No to fantastycznie! Jezu, jak się cieszę!
Dwie staruszki