Stracony. Jane Harper
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stracony - Jane Harper страница 2
który zbłądził
Mijały miesiące, a nawet lata, kiedy nikt tamtędy nie przechodził, nie próbował odczytać wytartego napisu, mrużąc oczy w promieniach zachodzącego słońca. Nawet bydło nie zatrzymywało się w tym miejscu. Przez jedenaście miesięcy w roku ziemia, na której stał nagrobek, była sypka i piaszczysta, a przez pozostały miesiąc zalana przez mętne wody powodzi. Krowy wolały iść na północ, gdzie miały co skubać, a drzewa dawały cień.
W pobliżu nagrobka nie było nic, prócz ogrodzenia, które ciągnęło się kilkadziesiąt kilometrów na wschód i kilkaset na zachód, aż do pustyni, gdzie horyzont był tak płaski, że można było zwątpić, czy Ziemia jest okrągła. Była to kraina miraży, kilka niewielkich drzewek majaczyło w oddali, połyskując i unosząc się na nieistniejących jeziorach. Daleko na północ od płotu znajdowało się jedno gospodarstwo, kolejne gdzieś na południe. Sąsiedzi oddaleni od siebie o trzy godziny drogi. Stojąc przy nagrobku, można było dostrzec drogę na wschód, choć określenie „droga” było raczej na wyrost. Całymi dniami po tej szerokiej bitej ścieżce nie przejeżdżał żaden samochód.
Ścieżka prowadziła do Balamary, miasteczka składającego się w zasadzie z jednej ulicy, które zaspokajało potrzeby okolicznej ludności, mogącej z powodzeniem zmieścić się w jednym dużym pomieszczeniu. Tysiąc pięćset kilometrów dalej leżały Brisbane i wybrzeże.
W określonych momentach roku niebo nad grobem pastucha wypełniał huk helikoptera. Piloci dźwiękiem i ruchem maszyny zaganiali bydło na obszarze dorównującym niewielkiemu europejskiemu państwu. Teraz jednak niebo było puste i przytłaczało swym ogromem.
Później – kiedy nic już nie można było zrobić – helikopter przeleciał nad okolicą nisko i powoli. Pilot najpierw spostrzegł samochód, jego rozgrzaną metalową karoserię. Na stojący w pewnej odległości nagrobek zwrócił uwagę przez przypadek, kiedy kołował w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na lądowanie.
Pilot nie dostrzegł okręgu na suchej ziemi. Jego wzrok przyciągnął odcinający się od czerwonego pyłu niebieski materiał. Częściowo rozpięta, zsunięta z ramion koszula robocza. Temperatura w ciągu kilku poprzednich dni dochodziła do czterdziestu pięciu stopni. Nieosłoniętą skórę spaliło słońce.
Później osoby, które przybyły na miejsce, dostrzegając ślady w kurzawie, natychmiast przenosiły spojrzenie na odległy horyzont, próbując nie dopuścić do siebie myśli o tym, jak powstały.
Nagrobek rzucał niewielki cień – jedyne schronienie przed słońcem w zasięgu wzroku, a i ono było złudne. Cień to powiększał się, to malał, przemieszczając się niczym na tarczy zegara słonecznego. Mężczyzna podążał za nim, czołgając się, a następnie pełznąc. Wciskał się w cień, skręcając ciało w rozpaczliwe kształty. Kopał i rył ziemię, kiedy strach i pragnienie zaczęły brać nad nim górę.
Noc przyniosła mu chwilową ulgę, ale rychły wschód słońca ponownie rozpoczął dramatyczną wędrówkę. Drugiego dnia nie trwała ona długo, ale mężczyzna nadal walczył, nadal próbował. Starał się łapać cień, aż zabrakło mu sił.
Niemal pełny okrąg w kurzawie. Prawie doba. Aż w końcu pastuch doczekał się towarzystwa i na środku grobu pod niemiłosiernym niebem leżał kolejny martwy mężczyzna.
Nathan Bright najpierw nie widział nic, po czym dostrzegł wszystko naraz.
Wjechał na wzniesienie, mocno trzymając kierownicę z powodu wyboistego terenu, i cała scena nagle stanęła przed jego oczami, choć nadal z daleka, co dawało mu niepotrzebnie wiele czasu, by się wszystkiemu dobrze przyjrzeć. Zerknął na swojego pasażera. Kusiło go, żeby powiedzieć: „Nie patrz”, ale dał sobie spokój. Nie miało to sensu. Rozpościerający się przed nimi widok przykuwał wzrok.
Mimo to zaparkował samochód dalej od płotu, niż było to konieczne. Zaciągnął hamulec ręczny, żeby nie wyłączać silnika ani klimatyzacji, z których grudniowy queenslandzki upał wydobywał piski i zgrzyty.
– Zostań w środku – powiedział.
– Ale…
Nathan zatrzasnął drzwi, żeby nie słyszeć nic więcej. Podszedł do płotu, rozsunął druty i przeszedł na drugą stronę do swoich braci.
Nieopodal grobu pastucha stało zaparkowane auto z napędem na cztery koła – i w nim silnik i klimatyzacja chodziły z całą mocą. Drzwi od strony kierowcy otwarły się i wysiadł z niego najmłodszy brat Nathana.
– Cześć – powiedział Bub, kiedy Nathan znalazł się w zasięgu słuchu.
– Cześć.
Spotkali się przy nagrobku. Nathan wiedział, że w końcu będzie musiał spojrzeć na ziemię. Spróbował odsunąć tę chwilę od siebie, zaczynając rozmowę.
– Kiedy… – Usłyszał za sobą jakiś ruch i odwrócił się. – Hej! Zostań w aucie! – Musiał krzyknąć, żeby było go słychać, przez co zabrzmiało to surowiej, niż zamierzał. Spróbował raz jeszcze. – Zostań w aucie.
Nie wyszło dużo lepiej, ale przynajmniej teraz syn go posłuchał.
– Zapomniałem, że Xander jest u ciebie – powiedział Bub.
– Tak. – Nathan poczekał, aż drzwi samochodu się zamknęły. Widział przez okno zarys sylwetki syna, który w wieku szesnastu lat bardziej przypominał mężczyznę niż chłopca. Obrócił się z powrotem do brata. Tego, który przed nim stał. Trzeci z braci, środkowy, Cameron Bright, leżał u ich stóp tuż przy podstawie nagrobka. Dzięki Bogu przykryto go spłowiałym tarpem.
Nathan zaczął ponownie:
– Jak długo tu jesteś?
Bub zamyślił się na chwilę, jak miał to w zwyczaju, zanim odpowiedział na jakiekolwiek pytanie. Jego powieki pod rondem kapelusza nieznacznie opadały, tempo wypowiedzi było odrobinę za wolne.
– Przyjechałem wczoraj, tuż przed zmrokiem.
– Wujek Harry się tu nie wybiera?
Znów chwila ciszy i Bub potrząsnął głową.
– Gdzie on jest? W domu z mamą?
– I z Ilse, i z dziewczynkami – odpowiedział Bub. – Chciał przyjechać, ale powiedziałem mu, że ty będziesz.
– Pewnie lepiej, że ktoś jest teraz z mamą. Miałeś jakieś kłopoty? – Nathan w końcu zmusił się, żeby spojrzeć pod nogi. Coś takiego musiało przyciągnąć uwagę padlinożerców.
– Chodzi ci o dingo?
– Tak, stary. – Oczywiście. A o co by innego? Wybór tutaj był naprawdę niewielki.