O powstawaniu Polaków. Tomasz Ulanowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу O powstawaniu Polaków - Tomasz Ulanowski страница 6
Zresztą nie mogli bardzo się różnić od Homo sapiens. Jak pokazują badania genetyczne, kiedy blisko 60 tysięcy lat temu ludzie współcześni wyszli z Afryki i niczym tsunami zaczęli się rozlewać po całym świecie, napotkawszy neandertalczyków, uprawiali z nimi seks. Także współcześni Polacy są potomkami tamtego mezaliansu.
Profesor David Reich z Harvardu, genetyk, jeden z tych, którzy odkryli, że do owego mezaliansu doszło (i znowu – od odkrycia, ogłoszonego 7 maja 2010 roku w tygodniku „Science”17 przez grupę naukowców pracujących pod kierunkiem słynnego szwedzkiego profesora Svantego Pääbo, szefa Instytutu Antropologii Ewolucyjnej imienia Maxa Plancka w Lipsku, dzieli nas ledwie dekada!), sądzi, że nasi przodkowie spotkali się już na Bliskim Wschodzie. Badania DNA ludzi żyjących obecnie i antycznego (w Polsce zwanego też starożytnym albo kopalnym), czyli pochodzącego z bardzo starych ludzkich szczątków, wskazują, że Homo sapiens i neandertalczycy skrzyżowali się 54–49 tysięcy lat temu18.
Kilka lat po wspomnianej publikacji w „Science” uczeni obliczyli, że DNA każdego żyjącego dziś człowieka, który nie jest Afrykaninem (bo rdzennych mieszkańców Afryki przyjemność seksu z neandertalczykami ominęła), składa się w 1,5–2,1 procent z DNA neandertalskiego19.
W swojej arcyciekawej i jeszcze ciepłej (z 2018 roku) książce o ludzkich migracjach w ciągu ostatnich dwóch milionów lat Who We Are and How We Got Here20 [Kim jesteśmy, skąd przyszliśmy] profesor Reich opisuje trud, z jakim badacze doszli do tych wniosków.
Przede wszystkim: analizowany przez nich materiał to szczątki, czasem bardzo niewielkie, które od tysięcy, albo i dziesiątków tysięcy, lat poniewierają się w pradawnych nekropoliach. Do badań, dzięki którym zsekwencjonowano neandertalskie DNA i ustalono, że każdy z nas jest jego nosicielem, uczeni wykorzystali szczątki trzech neandertalskich kobiet z jaskini Vindija w Chorwacji. Pobrali materiał z dwudziestu jeden kości – z każdej wywiercając dentystycznym wiertłem ledwie od pięćdziesięciu do stu miligramów kościanego pyłu. Po wstępnych poszukiwaniach neandertalskiego mtDNA (mitochondrialnego, innego niż DNA mieszczące się w jądrze każdej komórki, przechowywanego w znajdujących się poza jądrem mitochondriach, czyli komórkowych elektrowniach, i dziedziczonego przez dzieci wyłącznie po matce) wybrali do dalszych badań trzy najbardziej obiecujące odłamki kości – ramion i nóg.
Były one, oczywiście, bardzo zniszczone. Stare neandertalskie DNA uległo przez kilkadziesiąt tysięcy lat mocnemu rozkładowi. Aż 96 procent materiału genetycznego, który znaleźli naukowcy, należało do… mikroorganizmów zasiedlających szczątki.
Szukali zatem igły w stogu siana.
Musieli też ogromnie uważać, żeby nie zanieczyścić antycznego DNA swoim własnym. Dlatego pobierali i analizowali je w tak zwanych pomieszczeniach czystych, przypominających te używane podczas prac nad sondami kosmicznymi czy podzespołami do komputerów. Wewnątrz poruszali się w chirurgicznych uniformach, wchodzili do laboratorium i opuszczali je w powiewie powietrza przeczesywanego sterylizującymi promieniami ultrafioletowymi. Pomieszczenia badawcze zabezpieczono też filtrami i drzwiami ciśnieniowymi – w środku panowało wyższe ciśnienie niż na zewnątrz – przez co zminimalizowano ryzyko przedostania się zanieczyszczeń do wnętrza laboratorium.
Dzięki tym wszystkim zabiegom uzyskano zaledwie kilka elementów – fragmentów neandertalskiego genomu – w układance liczącej tysiące puzzli. Co można było z nimi zrobić, żeby ułożyć pełniejszy obraz bliskich stosunków, jakie kilkadziesiąt tysięcy lat temu nawiązywali nasi przodkowie z gatunków Homo sapiens i Homo neanderthalensis?
Tu do akcji przystąpili profesor Reich i doktor Nick Patterson, brytyjski matematyk z Harvardu i MIT, który zanim wkroczył na genetyczne pole minowe, przez dwie dekady zajmował się kryptografią, szyfrując i rozkodowując informacje dla tajnych służb Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych, a przez dekadę budował modele matematyczne prognozujące zachowanie się rynków finansowych.
Obaj naukowcy opracowali tak zwany Test Czterech Populacji, który, jak podkreśla profesor Reich, jest dziś podstawową metodą analizy pokrewieństwa pomiędzy zbiorowościami. Polega on na porównywaniu tych samych rejonów na podwójnych helisach DNA należącego do genomów różnych populacji czy gatunków. W badaniach, których finałem była publikacja z 7 maja 2010 roku, uczeni wykorzystali DNA współczesnych Afrykanów, Azjatów, Europejczyków, neandertalczyków oraz szympansów. Porównując je, uzyskali obraz mutacji w tych samych miejscach poszczególnych genomów, które albo do siebie pasowały, albo nie.
Pokrywanie się mutacji oznaczało, że miał je wspólny przodek.
Okazało się jednak, że w niektórych rejonach DNA neandertalczycy dzielili więcej mutacji z Europejczykami i Azjatami niż z Afrykanami. Choć różnica była niewielka, to, jak wspomina profesor Reich, prawdopodobieństwo jej przypadkowości wynosiło mniej niż jeden na biliard (milion miliardów, czyli 1015). Wniosek był oczywisty – setki tysięcy lat po rozejściu się linii ewolucyjnych obu gatunków (dzięki tak zwanemu zegarowi molekularnemu badacze potrafią obliczyć tempo pojawiania się kolejnych mutacji), już w Eurazji, musiało dojść do ich ponownego, jakże owocnego spotkania.
Miłość niejedno ma imię. Często w ogóle trudno mówić o miłości. Kto wie, może jesteśmy owocami gwałtów, jakich mężczyźni jednego gatunku Homo dziesiątki tysięcy lat temu dopuszczali się na kobietach innego? Dla spokoju umysłu (człowiek jest mistrzem w samooszukiwaniu się; dzięki bajkom, które sobie opowiadamy, jesteśmy w końcu ludźmi) przyjmijmy jednak, że do większości ówczesnych międzygatunkowych zbliżeń doszło za zgodą obu stron.
Nawiasem mówiąc, łączące się w parę osobniki teoretycznie mogą spłodzić zdolne do rozmnażania się potomstwo wyłącznie w obrębie jednego gatunku. Fakt, że istniejemy, a po neandertalskich przodkach odziedziczyliśmy blisko 2 procent DNA znajdującego się w jądrach każdej z blisko 30 bilionów komórek budujących nasze organizmy, jest bezczelnym dowodem na to, że przyroda kpi sobie z prostych podziałów, którym chcielibyśmy ją poddać.
Nic nie jest tak proste, jak się wydaje.
Skomplikowany jest choćby sposób, w jaki dziedziczymy geny.
Genetycy porównują genom do księgi życia21. To w niej zawarta jest receptura na konstrukcję (i częściowo na zachowanie) osobnika danego gatunku, na przykład człowieka. Ta receptura, zupełnie jak babciny przepis na świąteczny makowiec, składa się z liter i słów. Litery – A i T oraz G i C – oznaczają zasady azotowe: adeninę, tyminę, guaninę i cytozynę, powiązane w te dwie pary na podwójnej helisie DNA. Słowa to geny, czyli sekwencje różnie ułożonych par zasad (nukleotydów).
Geny ewoluują niczym polszczyzna (choć o wiele wolniej). Przeskakujące w nich literki tworzą mutacje, zmieniając sens słów – podobnie do polskich „bóg” i „Bug”, choć nie zawsze aż tak radykalnie. Dzięki tym losowym zmianom, częściowo spontanicznym, a częściowo wywołanym przez czynniki środowiskowe, życie się zmienia, a dobór naturalny jest w stanie wymusić przetrwanie jednostek najlepiej przystosowanych do środowiska.