Lis. Dubravka Ugrešić

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lis - Dubravka Ugrešić страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Lis - Dubravka Ugrešić

Скачать книгу

tylko thrillery, których akcja toczyła się w ekscytujących i geograficznie odległych rejonach: Hongkong, Bangkok, Singapur, Tokio…

      – I wszystko musi być dokładnie tak, jak w przewodniku turystycznym – dodał młody człowiek.

      – Dlaczego? – spytałam.

      – Dlatego, że lubię pojechać do miasta, gdzie toczy się akcja powieści, i odwiedzić miejsca wspomniane w książce!

      Młodzieniec przesuwał palcami po wytłoczonych złotych literach Morderstwa w motelu Kuala Lumpur.

      – Nie trafiłem jeszcze na thriller, którego akcja toczyłaby się na łonie natury. Przyroda nie jest dobrym tłem dla thrillerów – dodał głosem wytrawnego czytelnika, a ja przez chwilę pozazdrościłam wszystkim tym pisarzom, którzy akcję swoich ekscytujących opowieści umieścili w ekscytujących miastach i przy okazji nie skąpili topograficznych detali.

      A jednak nie jestem pewna, w jakim stopniu topografia (i geografia) napędza rozwój akcji; czy jest istotnym składnikiem opowieści i czy te dwa elementy, akcja i topografia, rzeczywiście współpracują, albo nie, i jak dalece związek między nimi ustanawiany jest post factum, w interpretacji. Zastanawiałam się też, czy rolę w tym wszystkim odgrywa przypadek, a „miejska scenografia” pomaga opowieści albo ją niszczy. Bo jeśli akcja toczy się w „mocno wyrazistym” miejscu (które jest jednocześnie tekstem kulturowym), a zdarzenia są „słabe”, cały nasz literacki wysiłek mógłby się skończyć jako sfabularyzowany przewodnik turystyczny. Z kolei, jeśli zdarzenia są „mocne”, a miejsce „słabe”, czytelnik słusznie mógłby zapytać, po co kłaść akcent na topografię.

      Nie myślałam o tym wszystkim wcześniej, robię to dopiero teraz, kiedy te dwie sprawy, zdarzenie i miejsce zdarzenia, przepychają się i zderzają przed moim nosem jak piłeczki w rękach niedbałego żonglera. Przekonana jestem, że z zasady są inkompatybilne, że nad m o i m miejscem i m o i m zdarzeniem panuje tematyczna i stylistyczna niezgodność. Związek między fikcyjnym tekstem literackim a geografią najczęściej jest „artystycznie” ryzykowny. Towarzyszy mu niczym niewsparta nadzieja, że „partnerzy” dostosują się do siebie nawzajem jak sok z pomarańczy z kostką lodu i wszystko zakończy się zgodnym małżeństwem.

      Do Neapolu zostałam zaproszona na trzy dni w ramach seminarium o europejskich migracjach. Była to międzynarodowa konferencja akademicka, z udziałem liczebnie przeważających historyków, socjologów i politologów. A my, ja i kilkoro moich kolegów, znaleźliśmy się wśród „zabawiaczy”. Byliśmy mistrzami migracji, akrobatami uchodźstwa, ludźmi z gumy, tymi, którzy potrafili rozciągnąć linę i dotrzeć po niej z Afryki do Europy, pisarzami, którzy, jak przypuszczano, będą umieli coś powiedzieć o emigranckim życiu z „pierwszej ręki”. I tak wyruszyłam do Neapolu, nie dlatego, że ożywił mnie temat spotkania (dawno już go wyczerpałam), ale dlatego, że nigdy nie byłam w tym mieście.

      2. Hotel

      Do hotelu Santa Lucia przy Via Partenope dotarłam koło południa. W recepcji poprosili, żebym zaczekała przynajmniej godzinę, bo mój pokój nie był sprzątnięty. Przespacerowałam się Via Partenope nad morzem, a potem zawróciłam i weszłam w pobliskie uliczki. Wprawdzie była niedziela, ale i tak ta część miasta wydała mi się trochę porzucona i zapuszczona. W jakiejś restauracyjce zjadłam smętną pizzę i wróciłam do hotelu. Z recepcji wzięłam broszurkę reklamującą trasy turystyczne, poszłam do pokoju i zasłoniłam wspaniały panoramiczny widok na morze i Castel dell’Ovo. Włączyłam lampkę i znalazłam program, który organizatorzy wysłali w ostatniej chwili (ach, ci beztroscy Włosi!). Nawet ponowne jego studiowanie nie uczyniło całej sprawy jaśniejszą, ale zrozumiałam najważniejsze: że spotkanie z organizatorami czeka nas dopiero nazajutrz wieczorem. Zanim dałam nurka w doskonale czystą i chłodną pościel (ach, te błogosławione Włoszki!), wykonałam telefon do recepcji i zgłosiłam się na całodzienną wycieczkę „Pompei & Amalfi Coast”.

      Spałam, czasami się budząc, aż do rana, jakbym wylądowała na Księżycu, a nie w Neapolu. Przeżuwałam sen jak watę cukrową, obgryzłam go jak pies plastikową kość. W pewnej chwili się zakrztusiłam, obudziłam, przepłukałam gardło i głębokimi wdechami łapczywie wciągałam sen jak tlen.

      Rano długo stałam pod prysznicem, a potem ubrałam się i zeszłam na śniadanie. Po drodze omiatałam spojrzeniem gości hotelu, zgadując, który z nich mógłby być moim „kolegą”. Najbardziej znaną wśród nas była wdowa po słynnym na całym świecie pisarzu, emigrancie, który dawno umarł, ale dopiero ostatnio zaczęło się o nim mówić jak o wielkim literacie. Tymczasem w holu nie było ani jednej kobiety, która pasowałaby do mojego wyobrażenia o wdowie po wielkim pisarzu. Wkrótce przyjechał minibus i ochoczo przyłączyłam się do niewielkiej grupy turystów.

      3. Pompei & Amalfi Coast

      W Pompejach wysadzili nas z autobusu i kazali czekać. Dziesiątki, dziesiątki ludzi czekały cierpliwie na przewodników. W pobliżu było kilka kafejek, wielu sprzedawców plastikowych butelek z wodą, kapeluszy i czapek (chroniących przed słońcem), stoisk i lad z pamiątkami. Kilku statystów przebranych za rzymskich wojowników spacerowało wokół, na wypadek gdyby turyści chcieli się z nimi fotografować. A potem, w miarę upływu czasu, uformowały się grupy i każda miała przewodnika. Przewodnicy starali się być widoczni, więc uzbroili się w podniesione parasolki, chorągiewki i temu podobne znaki. Ja stawiłam się pod wybranym przeze mnie znakiem, u boku turystów z mojej grupy, młodej Estonki i jej męża, bo nie można jej było po prostu przeoczyć – ubranej w krzykliwie zielone spodnie, zieloną bluzkę, bladozielony żakiet, z włosami czarnymi niczym pióra wrony, spłoszonym, mrocznym spojrzeniem, które jakby zdarła z twarzy odtwórczyń tragedii niemego kina, i pełnymi ustami pomalowanymi krzykliwie czerwoną szminką.

      Nasza przewodniczka też była aktywną młodą kobietą, która odnosiła sukcesy w gatunku ekokatastrofy. „Pompeje zostały zbudowane jak Nowy Jork”, powiedziała, rysując w powietrzu czerwono pomalowanym paznokciem mapę Manhattanu i wskazując ulice Pompei, które mieliśmy przed nosem. Wypowiadała słowo „na górze”, up, z otwartą głoską „a” i rozciągniętym „p” (appppp), przy okazji wydymając usta, powiększone przynajmniej o jedną trzecią dzięki użyciu szminki. Opowiadając o przepadłej na zawsze pompejańskiej codzienności, jakby to była jej intymna przeszłość, całkowicie nas oczarowała. A kiedy zwróciła nam uwagę na penisa wyrytego w kostce kamiennej, z której zbudowana była droga – marker, który niecierpliwym marynarzom pokazywał, gdzie jest pompejańska czerwona dzielnica – mężczyźni z naszej grupy wydali z siebie zdziecinniały rechot. Śmiali się cicho, ochryple jak stare zgredy, półgłosem, mając poważne, milczące wsparcie kobiet, które niczym strażnicy wojskowi stały przy mężach, chwyciwszy ich cichcem pod rękę albo łagodnie się do nich przytulając. To zbiorowe męskie zadowolenie, wywołane przez spojrzenie na mający ze dwadzieścia stuleci symbol męskości, było komiczne, tym bardziej że chodziło na ogół o podstarzałych mężczyzn. Zbiorowa zmiana w zachowaniu kobiet towarzysząca spojrzeniom na penisa wyrzeźbionego w kamieniu była niemal jednogłośna. Kiedy rzuciłam w stronę Estonki coś w stylu, że chyba tylko rzeczy niepewne – na które kobieta nie może na serio liczyć – potrzebują pomników w kamieniu, ona puściła mój komentarz mimo uszu i instynktownie chwyciła męża pod rękę.

      Neapolitanka w dramatycznych słowach wyczarowywała katastrofę, która się wydarzyła przed dwoma tysiącami lat; porównywała Wezuwiusza do szybkowaru (presssurrre cookerrr), wypowiadała słowo eruption (errrupszooon), wywracając oczami ocienionymi gęstymi firankami rzęs, tak że mężczyźni, których czoła paliło mocne południowe słońce, teraz już rechotali, słysząc słowo

Скачать книгу