Trzynaście. Steve Cavanagh
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trzynaście - Steve Cavanagh страница 12
Przy wszystkich kioskach z prasą przy Czterdziestej Drugiej Ulicy stały tablice reklamowe obwieszczające rychłe rozpoczęcie procesu.
Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że ta sprawa to koszmar. Wiele wskazywało na to, że może dojść do konfliktu między wytwórnią a Robertem Solomonem. A jeśli dzieciak postanowi przyznać się do winy albo pójść na ugodę z prokuraturą, a wytwórnia mu na to nie pozwoli? A jeśli jest niewinny?
Kiedy opuściliśmy w końcu Czterdziestą Drugą i skręciliśmy w stronę Center Street, przypomniałem sobie, co słyszałem wcześniej o tej sprawie. Podobno dwaj policjanci zareagowali na telefon od Solomona, który zgłosił pod numer 911, że jego żona i szef ochrony nie żyją.
Wpuścił policjantów do domu, a ci weszli na górę.
Przy schodach na pierwszym piętrze leżał przewrócony stolik, obok niego rozbity wazon. Stolik stał pierwotnie pod oknem, z którego rozciągał się widok na mały ogród na tyłach budynku. Na tym samym poziomie znajdowały się trzy sypialnie. Dwie były ciemne i puste. Ciemność zalegała również w głównej sypialni na końcu korytarza. Tam właśnie policjanci znaleźli Ariellę i jej szefa ochrony, Carla. A właściwie to, co z nich zostało. Oboje leżeli nadzy i martwi na łóżku.
Solomon miał na sobie krew żony. Istniały zapewne inne dowody, które biuro prokuratora okręgowego opisałoby jako niezbite dowody winy Solomona.
Sprawa zamknięta.
A przynajmniej tak uważałem.
– Jeśli to nie Solomon zabił tę dwójkę, to kto? – spytałem.
Samochód skręcił w Center Street i zwolnił przed sądem. Carp poprawił się na siedzeniu i odparł:
– Skupiamy się na tym, kto tego nie zrobił. To policyjna zmowa. Książkowy przykład. Posłuchaj, wiem, że to ważna decyzja. I doceniam twoją postawę moralną. Zastanów się nad tym dziś wieczorem. Jeśli uznasz, że chcesz w to wejść, zadzwoń do mnie. Zadzwoń niezależnie od tego, jaką podejmiesz decyzję. Miło było cię poznać – dodał, wręczając mi swoją wizytówkę.
Samochód się zatrzymał, uścisnęliśmy sobie dłonie, szofer wysiadł i otworzył drzwi po mojej stronie. Wyszedłem na chodnik i odprowadziłem wzrokiem odjeżdżającą limuzynę. Nie znając dokumentacji sprawy, mogłem się jedynie domyślać, że policjanci uznali Roberta Solomona za zabójcę i postanowili dopilnować, by został skazany. Większość gliniarzy chce tylko, by źli ludzie trafiali za kratki. Im straszniejsza zbrodnia, tym bardziej są skłonni nagiąć dowody przeciwko podejrzanym, a to nie jest zgodne z prawem. Można uznać takie postępowanie za moralnie uzasadnione, lecz policjanci nie powinni majstrować przy dowodach – bo w ten sposób mogą doprowadzić do skazania niewinnego człowieka.
Znałem paru gliniarzy. Dobrych. I wiedziałem, że ci dobrzy nienawidzą tych, którzy manipulują przy dowodach, by dowieść swojej racji, nawet bardziej niż adwokatów.
Wyszedłem zza rogu Baxter Street, pewien, że zobaczę tam swój samochód. Nie było go tam. Rozejrzałem się. Nieopodal pracownicy parkingów miejskich wciągali mojego niebieskiego mustanga na lawetę.
– Hej, to moje auto! – zawołałem, przebiegając przez ulicę.
– To trzeba było zapłacić za parkowanie, kolego – powiedział pulchniutki facet w jasnoniebieskim uniformie.
– Zapłaciłem – odparłem.
Pokręcił głową, wręczył mi mandat i wskazał na mój samochód, opuszczany właśnie na platformę lawety. Najpierw nie rozumiałem, o co mu chodzi, ale potem wszystko stało się jasne. Pod wycieraczką mustanga tkwiła torba z McDonalda, z której wystawało trzydzieści do czterdziestu słomek. Na papierze widniał jakiś napis sporządzony grubym czarnym flamastrem. Kiedy opony auta dotknęły lawety, wskoczyłem na nią i wyjąłem torbę. Napis głosił: SPÓŹNIŁEŚ SIĘ.
Wrzuciłem torbę do pobliskiego kosza, wyjąłem komórkę i wybrałem numer z wizytówki, którą dał mi Carp.
– Rudy, mówi Eddie. Zastanawiałem się nad tym. Chcesz, żebym dobrał się do skóry gliniarzom? Niech i tak będzie. Chcę przeczytać akta sprawy jako prawnik Roberta Solomona… ale pod jednym warunkiem. Kiedy już poznam sprawę i nadal będę uważał, że jest winny, rezygnuję.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O każdej innej porze roku mógłbym przejść do siedziby kancelarii Carp Law w ciągu dziesięciu minut. Moje biuro, które było jednocześnie mieszkaniem – o czym wolałem nie informować właściciela – mieściło się przy Zachodniej Czterdziestej Szóstej Ulicy, niedaleko Dziewiątej Alei. Okręciłem szyję szalikiem, włożyłem płaszcz i ruszyłem w drogę tuż przed wpół do szóstej. Miałem dość czasu, by po drodze kupić kawałek pizzy pepperoni oraz coś do picia i nie spieszyć się. Słońce już zaszło, a chodniki zaczęły pokrywać się lodem. Musiałem iść powoli, jeśli chciałem w jednym kawałku dotrzeć do celu, czyli na Times Square 4, miejsca zwanego niegdyś Condé Nast Building. Był to legendarny już ekologiczny, czterdziestosiedmiopiętrowy wieżowiec zasilany energią słoneczną. Pracujący w nim ludzie zajmowali się głównie „sprawiedliwym handlem” i żywili organiczną kawą oraz kombuczą. Wydawca czasopisma, Condé Nast, wyprowadził się niedawno i przeniósł do One World Trade Center. Do zwolnionych lokali ściągnęli prawnicy.
Pięć po szóstej wszedłem do holu. Podłoga wyłożona była polerowanymi płytkami, a recepcję, oddaloną od drzwi o ponad trzydzieści metrów, wykonano z białego marmuru. Sufit wznosił się na wysokości dwudziestu pięciu, może nawet trzydzieści metrów i został pokryty płytami z polerowanej stali, ułożonymi tak, by wyglądały jak zbroja jakiejś ogromnej bestii.
Pomyślałem, że gdyby Bóg miał hol, zapewne nie różniłby się specjalnie od tego.
Moje obcasy wystukiwały równy rytm, gdy przechodziłem do recepcji. Nie widziałem nigdzie kanap ani foteli. Jeśli komuś przyszło czekać, to musiał stać. Całość została zaprojektowana tak, by człowiek czuł się w niej mały. W końcu dotarłem do recepcji i podałem swoje nazwisko szczupłemu facetowi o różowej cerze; garnitur wyglądał na nim tak, jakby za chwilę miał mu zmiażdżyć drobną klatkę piersiową.
– Czy ktoś pana oczekuje? – spytał recepcjonista z brytyjskim akcentem.
– Jestem umówiony na spotkanie, jeśli to ma pan na myśli – odparłem.
Wykrzywił usta w grymasie, który miał sprawiać wrażenie przyjaznego. Nie sprawiał. Wyglądał raczej tak, jakby facet zjadł coś paskudnego i teraz starał się tego nie okazywać.
– Ktoś wkrótce po pana zejdzie – powiedział.
Skinąłem głową i zacząłem się powoli przechadzać po holu. Poczułem, jak wibruje telefon w mojej kieszeni. Na wyświetlaczu widniał napis Christine. Moja żona. Od półtora roku mieszkała w Riverhead i pracowała w firmie prawniczej średniej wielkości. Nasza dwunastoletnia córka Amy całkiem dobrze czuła się w swojej nowej szkole. Rozstawaliśmy się z żoną właściwie już