Idealna żona. Kimberly Belle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Idealna żona - Kimberly Belle страница 10
Powieki ciążą mi niebezpiecznie, więc często robię przystanki, by wypić kolejną kawę i wrzucić coś na ząb, opryskać twarz zimną wodą, zatankować i zjeść śniadanie w restauracji IHOP. Jajka, gofry, kiełbaska. To nie jest typowy dla mnie posiłek – lubisz, kiedy jestem szczupła i wychudzona – ale odkąd wyjechałam z Pine Bluff, mam wilczy apetyt. Może to skutek wyrwania się w końcu na wolność, a może chodzi o to, że nie jestem już taka jak dawniej. Jestem Beth, a Beth je wszystko, na co ma ochotę.
Zbliżam się do Atlanty wraz ze wschodem słońca zabarwiającym niebo spektakularnym odcieniem pomarańczowego i różowego. Promienie są tak psychodelicznie jaskrawe, że muszę sięgnąć po okulary przeciwsłoneczne. Moje serce drży w oczekiwaniu na dotarcie do tymczasowego miejsca docelowego. Do miasta, które odwiedziłam z tobą po raz pierwszy i ostatni całe wieki temu, gdy przyjechaliśmy na zakrapiane wesele twojego dawnego kumpla ze szkoły. Przyjęcie było głośne i gwarne i odbywało się w obrotowej restauracji na ostatnim piętrze hotelu Westin w centrum miasta, na którym obracałeś mnie w tańcu tak długo, aż obojgu nam zakręciło się w głowach – mnie od wirującego horyzontu, a tobie od taniej rosyjskiej wódki. Gdy potykając się, poczłapaliśmy do naszego pokoju, spytałam, czy jesteś pijany, a ty w odpowiedzi popchnąłeś mnie na ścianę. To właśnie w Atlancie po raz pierwszy skrzywdziłeś mnie w ten sposób. Na pewno będzie ostatnim miejscem, w którym będziesz mnie szukał.
Wiem, że jestem już blisko, gdy olbrzymi odrzutowiec Delty przelatuje ponad moją głową, z białym, lśniącym podbrzuszem i wysuniętym podwoziem przygotowanym do lądowania. Czuję w powietrzu zapach paliwa lotniczego i przygotowuję się na ryk silników, który przypomina huk eksplozji połączony z wizgiem samochodu wyścigowego. Powoduje drżenie mojej kierownicy, szyb i zębów. Ludzie wokół mnie wciskają hamulce, a samochody zatrzymują się w miejscu. Przede mną rozciąga się sześć pasów upakowanych autami jadących zderzak w zderzak, z włączonymi czerwonymi tylnymi światłami.
Przestudiowałam dokładnie mapę, więc wiem, dokąd jadę. Muszę wjechać na objazdówkę, pojechać nią aż do autostrady międzystanowej numer 20 na wschodzie, a potem skręcić w lewo w Boulevard prowadzącą do Cabbagetown. „Eklektyczna” i „modna”. Właśnie tak opisują w Internecie wschodnią dzielnicę Atlanty, ale najbardziej spodobała mi się jej przystępność cenowa, a szczególnie zajazd Wylie Street Lodge. Można w nim wynająć mały, ale w pełni umeblowany pokój za dwadzieścia dwa dolary. Co prawda będę musiała współdzielić kuchnię i łazienkę, ale to nic. Zapłaciłam już za pierwszy tydzień z góry.
Mija cała wieczność, nim zatrzymuję się przy Wylie Street i wysiadam z samochodu. Asfalt pode mną jest rozgrzany do białości i paruje, przyklejając się do opon i podeszew moich adidasów, ale to widok budynku sprawia, że żołądek zaciska mi się w supeł. Trawnik przed domem to brzydki skrawek ziemi usłany lichymi badylami, które nie widziały nawozu ani kosiarki od co najmniej stu lat. Frontowe schody, rozchwiane i przegniłe, prowadzą na werandę zawaloną śmieciami, na której stoi poszarpana brązowa kanapa okupowana przez trzech niechlujnie wyglądających mężczyzn, popijających z butelek zawiniętych w papierowe torby. Gdyby nie oni i prostytutki reklamujące swoje usługi z balkonu na drugim piętrze, uznałabym, że to miejsce jest opuszczone.
Staję na chodniku, rozważając w myślach możliwości.
Mogłabym się w porę wycofać i odjechać.
Mogłabym podejść do recepcji i domagać się zwrotu pieniędzy.
Mogłabym stawić czoła sytuacji i zostać.
Mężczyźni z werandy przyglądają mi się podejrzliwie, a ja wiem, jak mnie postrzegają. Widzą zdezelowanego buicka na tablicach z Oklahomy, rozciągniętą koszulkę, spalone farbą włosy. Jestem dla nich naiwniaczką z prowincji, która przyjechała do wielkiego miasta. Jestem łatwym celem.
Woła do mnie jakaś prostytutka.
– Hej, blondyneczko. Tego szukasz?
Podwija do góry krótki top bez ramiączek i odsłania cycki tak wielkie jak zwały tłuszczu, które je otaczają. Potrząsa nimi w tę i z powrotem, jak miseczkami z karmelowym puddingiem.
– Eee, nie, dzięki – mówię. – Mam wszystko, czego mi trzeba.
Nie bez powodu wybucha chrapliwym śmiechem. Beth będzie musiała popracować nad ripostami.
Wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
Za rogiem udaje mi się wcisnąć auto na skraju zatłoczonego parkingu. Po opłaceniu samochodu, hoteli, jedzenia i wynagrodzenia Nicka zostało mi niewiele ponad dwa tysiące dolarów w gotówce, głównie w banknotach dziesięcio- i dwudziestodolarowych, uszczkniętych z pieniędzy na zakupy spożywcze, z urodzin i kasy na święta, zapomnianych drobniaków wyjętych z twoich kieszeni, gdy spałeś nieprzytomny. Oszczędzanie było długim, mozolnym procesem. Robienie tego w taki sposób, żebyś niczego nie zauważył, zajęło mi rok. Przerzuciłam się na tańszy papier toaletowy, kawę i proszek do prania. Jak na ironię, przestałam też obcinać włosy. Mój zapas gotówki rósł powoli, nieśpiesznie. Najmniejszy błąd mógł kosztować mnie życie.
Mimo to dwa tysiące dolarów to zdecydowanie za mało, nawet przy dyscyplinie budżetowej. Hotele są drogie, a większość z nich wymaga okazania dowodu tożsamości. Nawet gdyby jutro udało mi się znaleźć pracę, zatrzymanie się w jednym z nich znacznie uszczupliłoby moje finanse.
Jak na miasto zamieszkane przez sześć milionów ludzi, Atlanta praktycznie nie dysponuje żadnymi schroniskami dla maltretowanych lub bezdomnych kobiet, a ja zaliczam się do obu tych kategorii. Mogłabym spać w samochodzie, ale to mało bezpieczne, a ja pewnie i tak nie umiałabym zasnąć. Lepszym wyjściem byłoby znalezienie kolejnego taniego zajazdu, w którym nie będą prosić o dowód tożsamości. Jednego z tych, które znalazłam, zanim wybrałam Wylie – pensjonaty, hostele, jakieś wyjątkowo podejrzane motele – szkoda, że nie potrafię sobie przypomnieć ich nazw.
Nie zapisałam żadnej. Nie mogłam. Gdybyś znalazł coś budzącego nawet najmniejsze podejrzenia – ustawienia wyszukiwarki na moim laptopie, nowy numer telefonu w spisie kontaktów, adres jakiegoś odległego miejsca zapisany na odwrocie paragonu – doszłoby do konfrontacji. Bycie zawsze o krok przed tobą stanowiło najtrudniejszą część całego planu.
Sięgam po jednorazowy telefon, by wyszukać coś w Internecie, gdy w dalekim krańcu parkingu zauważam szyld Best Buy. To oznacza komputery i bazy danych. Internet dostępny od zaraz, za darmo i bez namierzania, w odróżnieniu od limitowanego dostępu do neta na tym gównianym, przedpłaconym szmelcu. Przekręcam kluczyk w stacyjce i jadę przez parking.
Jak na czwartkowy poranek, w sklepie jest tłoczono. Ludzie są wszędzie, tarasując alejki i tworząc kilkunastoosobowe kolejki przy stanowiskach z macBookami. Przeciskam się obok nich w stronę samotnego della na końcu kontuaru.
Uruchamiam przeglądarkę i zatrzymuję się w pół ruchu, wpatrując w migający kursor. Oglądam się przez ramię, by mieć pewność, że nikt nie patrzy. Stare nawyki trudno wyplenić.
Dwie sekundy później wpisuję adres strony internetowej serwisu informacyjnego Pine Bluff. Wstrzymuję oddech i przewijam nagłówki. Mieszkaniec Arkansas oskarżony o zabicie żony za to, że zmieniła kanał telewizyjny. Policja stanowa prowadzi dochodzenie w sprawie morderstwa w Monticello. Policjant z Pine Bluff postrzelony w ataku pułapce.