Wołanie grobu. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wołanie grobu - Simon Beckett страница 8
– Dobry wieczór, panowie. Jak postępy? – spytał, podchodząc do dołu.
Miał jazgotliwy, opanowany głos. Stojąc obok rosłego Wainwrighta, patolog wydawał się jeszcze mniejszy, niż był w istocie – spotkanie ratlerka z dogiem. A jednak bił od niego niekwestionowany autorytet.
Archeolog odsunął się, żeby zrobić miejsce. Niechętnie, jak mi się wydawało.
– Zaraz fajrant. Właśnie chciałem wzywać techników, żeby dokończyli.
– W porządku. – Pirie ściągnął drobne usteczka i przykucnął nad płytkim dołem. – O tak, bardzo ładnie…
Nie wiedziałem, czy ma na myśli ekshumację, czy same szczątki. Patologowie słynęli z bycia ekscentrykami i Pirie najwyraźniej nie stanowił wyjątku.
– Ofiarą jest osoba płci żeńskiej, wiek od siedemnastu do dwudziestu lat, sądząc po ubraniu – powiedział Wainwright. Ściągnął maskę i odsunął się od grobu. Wargi zadrżały mu z rozbawienia. – Doktor Hunter uznał, że to może być osoba transpłciowa, ale chyba możemy wykluczyć taką możliwość.
Spojrzałem na niego zdumiony. Simms prychnął lekceważąco.
– No raczej – mruknął.
– Sami widzicie obrażenia – ciągnął grubym basem Wainwright, ekspert w swoim żywiole. – Spowodowane albo narzędziem użytym jak maczuga, albo nadludzką siłą sprawcy.
– Chyba za wcześnie o tym wyrokować, co? – spytał Pirie znad krawędzi dołu.
– No tak – zreflektował się archeolog. – Sekcja ustali to ponad wszelką wątpliwość. Co się zaś tyczy ram czasowych, to przyparty do muru powiedziałbym, że zwłoki znajdowały się tutaj nie dłużej niż dwa lata.
– Jesteś o tym przekonany? – warknął ostrym tonem Simms.
Wainwright rozłożył ręce.
– Na tym etapie to tylko domysły, ale biorąc pod uwagę właściwości torfu i stopień rozkładu ciała, mam w zasadzie co do tego pewność.
Patrzyłem na niego zdumiony, nie wierząc własnym uszom. Simms pokiwał głową z zadowoleniem.
– A więc to może być jedna z ofiar Monka?
– Och, moim zdaniem to bardzo prawdopodobne. Co więcej, jeśli miałbym dalej zgadywać, powiedziałbym, że ta dzierlatka to córka Williamsów. Kość udowa jest za mała, aby mogła to być któraś z bliźniaczek Bennett. Jeśli pamięć mnie nie myli, Williamsówna miała ile wzrostu? Około metra sześćdziesięciu? A więc by się zgadzało. No i obrażenia. Bardzo podobne do tego, co Monk zrobił Angeli Carter.
„Carson. Angeli Carson, nie Carter”, poprawiłem go w duchu, bo z wściekłości odebrało mi mowę. Wainwright bezwstydnie cytował moje słowa, a ja nie mogłem zaprotestować, bo wyszedłbym na człowieka małostkowego.
Pirie podniósł wzrok znad grobu.
– Trochę za mało, żeby ustalić tożsamość – stwierdził.
Wainwright uśmiechnął się skromnie.
– Nazwijmy to poszlakami – odparł. – Uważam, że priorytetem jest ustalenie, czy to Williamsówna.
Uniósł brwi i spojrzał na Simmsa. Policjant z wigorem uderzył się dłonią w udo.
– Zgadzam się. Doktorze Pirie, jak szybko może pan potwierdzić lub wykluczyć, że to Tina Williams?
– Zależy od stanu zwłok po oczyszczeniu. – Niziutki patolog popatrzył na mnie. – Poszłoby szybciej, gdyby doktor Hunter mi pomógł, co? Wyobrażam sobie, że urazy szkieletowe to bardziej jego specjalność niż moja.
Jego głos miał osobliwą śpiewną tonację. Kiwnąłem z trudem głową, wciąż wzburzony i sparaliżowany postępowaniem Wainwrighta.
– Jak pan sobie życzy. – Wydawało się, że Simms przestał słuchać. – Im szybciej podamy do publicznej wiadomości, kim jest zamordowana, tym lepiej. A jeśli się okaże, że to jedna z ofiar Monka, wówczas można chyba domniemywać, że pozostałe też zostały zakopane w tej okolicy. Świetna robota, Leonardzie, dziękuję ci. Pozdrów ode mnie Jean. Jeśli macie czas w weekend, to może wpadlibyście do nas w niedzielę na obiad?
– Bardzo chętnie – odparł Wainwright.
Simms odwrócił się do mnie jakby w wyniku spóźnionej refleksji.
– Chciałby pan coś dodać, doktorze?
Spojrzałem na archeologa. Miał lekko zaintrygowaną minę, a z oczu wyzierało wredne zadowolenie drapieżnika. „Dobra, jeśli chcesz tak to rozgrywać…”
– Nie, nic – odrzekłem.
– W takim razie zostawiam panów – powiedział Simms. – Zaczynamy jutro wcześnie rano.
Wciąż kipiałem złością, gdy zaparkowałem przed pubem, w którym zarezerwowano mi nocleg. Znajdował się kilka kilometrów od Czarnego Twardzielca, w miasteczku o nazwie Oldwich. Powiedziano mi, że to ze dwadzieścia minut jazdy. Odległość oszacowano zbyt optymistycznie albo skręciłem w niewłaściwym miejscu, bo dopiero po czterdziestu pięciu minutach dostrzegłem skupisko świateł w ciemności.
Najwyższy czas. Miałem za sobą długi dzień i podróż po wrzosowisku w egipskich ciemnościach wydawała mi się mało zabawna. Wciąż doskwierało mi wspomnienie tego, jak dałem się Wainwrightowi wystrychnąć na dudka. Słyszałem o nim wcześniej, więc powinienem był mieć się na baczności. Mglisty deszcz pstrzył przednią szybę, odbijając światło moich reflektorów, gdy w końcu wjechałem na parking obok pubu. Nad drzwiami wisiał wyblakły szyld, słowa „Trencherman’s Arms” były ledwo widoczne.
Z zewnątrz budynek nie wyglądał zbyt okazale – niski długi klocek pobielony odłażącym wapnem i przykryty zapadłą strzechą. Moje pierwsze wrażenie potwierdziło się, gdy tylko pchnąłem obłupane skrzypiące drzwi. Woń przetrawionego piwa idealnie pasowała do wyświechtanych dywanów i taniej końskiej uprzęży wiszącej na ścianach. W barze nikogo, kominek niezapalony, wygasły. Trudno, zdarzało mi się spać w gorszych miejscach.
Niewiele gorszych.
Właścicielem był niezadowolony z życia pięćdziesięcioparolatek, boleśnie chudy, choć ze sterczącym brzuchem piwnym, który wydawał się twardy jak kula do kręgli.
– Jak chce pan jeść, to szybko, bo za dwadzieścia minut zamykamy kuchnię – powiedział niezbyt uprzejmym tonem, przesuwając po blacie klucz z pękniętym brelokiem.
Pokój wyglądał tak, jak się spodziewałem. Niezbyt czysty, ale nie aż tak zły, żeby narzekać. Łóżko zaskrzypiało, gdy położyłem na nim swoją torbę, materac