Wołanie grobu. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wołanie grobu - Simon Beckett страница 12
Ze względu na nieszczęsną kobietę miałem nadzieję, że zachodzi pierwsza ewentualność.
Niełatwo było wskazać, jakim narzędziem spowodowano obrażenia, ale w końcu się domyśliłem. Monk był dostatecznie silny, by skatować ofiarę gołymi rękami, jednak w kości czołowej dostrzegłem wyraźne półkoliste pęknięcie. Zbyt duże, aby narzędziem był młotek, ponadto młotek najprawdopodobniej przebiłby się na wylot. Przypominało mi to raczej ślad po stopie albo obcasie.
Tina Williams została stratowana.
Zajmowałem się dotąd wieloma przypadkami tragicznej śmierci, ale obraz, który wyłaniał się na podstawie dokonanych oględzin, był szczególnie poruszający. A teraz miałem się spotkać oko w oko ze sprawcą tego bestialstwa.
Dudnienie śmigłowca prawie już ucichło, gdy wróciliśmy z Terrym do obozowiska złożonego z policyjnych przyczep, radiowozów i furgonetek, które ożyły teraz dokoła drogi przecinającej okolicę. Ciągły ruch przemieniał wrzosowisko w bagno. Z drewnianych palet ułożono prowizoryczne ścieżki, ale czarne błocko wybijało przez szczeliny między deskami i powierzchnia zrobiła się zdradliwie śliska.
Nie spodziewałem się, że spędzę tutaj więcej niż kilka dni, jednak nieoczekiwana współpraca skazańca i jego gotowość do wskazania miejsc pochówku sióstr Bennett zmieniły sytuację. Wainwright nadal miał prowadzić ewentualne ekshumacje, natomiast ja – jak powiedział mi Terry – powinienem być zawsze pod ręką, na wypadek gdyby odnaleziono inne szczątki. Tak chciał Simms.
– Denerwujesz się? – spytała Kara przez telefon poprzedniego wieczoru. – To znaczy przed spotkaniem z Monkiem.
– Nie, skąd. – Musiałem przyznać, że przede wszystkim jestem zaintrygowany. – Nie co dzień spotyka się kogoś takiego. To interesujące.
– Pod warunkiem że zachowasz bezpieczny dystans.
– Nic mi nie grozi – zapewniłem. – Wszyscy będziemy się trzymać na odpowiednią odległość. Poza tym konwojują go policjanci.
– Mam nadzieję. – Kara naprawdę się niepokoiła. – Jak tam Terry? – spytała.
– Chyba dobrze. Bo?
– Dzwoniłam wczoraj do Deborah. Sto lat z nią nie rozmawiałam, więc pomyślałam, że dowiem się, co u niej słychać. Dziwnie się zachowywała.
– Jak to dziwnie?
– No nie wiem. Była jakaś rozkojarzona. Przybita. Nie za bardzo chciała gadać. Zastanawiam się, czy między nimi wszystko w porządku.
Terry nie powiedziałby mi, gdyby było inaczej. Nie łączyła nas nigdy większa zażyłość.
– Do tej pory nie mieliśmy czasu na pogawędki – stwierdziłem. – Działa pod sporą presją. Może to jest przyczyna.
– Może – odparła Kara.
Bez względu na sytuację w domu Terry najwyraźniej źle znosił stres związany ze śledztwem w Dartmoor. Wyczuwało się w nim drażliwość i napięcie, które świadczyły o niedoborze snu i nadmiarze wypitej kawy. Nie było w tym chyba nic dziwnego, bo z tego, co się zdążyłem zorientować, Simms zrzucał wszystko na barki swojego zastępcy. Z wyjątkiem prowadzenia konferencji prasowych, to bowiem była jego domena. Sobie przypisał zasługę za odnalezienie zwłok Tiny Williams i odnosiłem wrażenie, że ilekroć oglądam wiadomości w telewizji, widzę jego ziemistą twarz przed lasem mikrofonów i wśród błysków fleszy. Media bez przerwy powtarzały jego jedną wypowiedź:
„Człowiek odpowiedzialny za śmierć Angeli Carson, Tiny Williams oraz Zoe i Lindsey Bennett jest za kratkami, ale śledztwo trwa. Nie spocznę, dopóki wszystkie ofiary Jerome’a Monka nie zostaną odnalezione, a ich szczątki zwrócone rodzinom”.
Brzmiało to podejrzanie podobnie do tego, co Simms powiedział w namiocie pierwszego dnia. Zastanawiałem się, czy już wtedy wypróbowywał na nas swoje chwytliwe frazesy. Występował przed kamerami, stając się twarzą całej operacji, podczas gdy jego podwładny Terry Connors musiał kierować większością czynności śledczych. Kiedy Terry służył w policji metropolitalnej, często brał udział w głośnych sprawach, jednak żadna nie mogła równać się z tą, którą prowadził teraz.
Miałem nadzieję, że sprosta zadaniu.
Gdy człapaliśmy po paletach, znowu zerknął nerwowo na zegarek.
– Wszystko okej? – spytałem.
– A dlaczego miałoby nie być okej? – odparł ironicznie. – Za chwilę wyciągniemy z więzienia jednego z najniebezpieczniejszych przestępców w całym kraju, a ciągle nie wiemy, dlaczego skurwiel zdecydował się na współpracę. Jest świetnie, kurwa! – Spojrzałem na niego. Skrzywił się i potarł twarz dłonią. – Przepraszam, ciągle wszystko sprawdzam, aby mieć pewność, że niczego nie zaniedbaliśmy.
– Myślisz, że tak naprawdę nie zamierza pokazać nam tych grobów?
– Bóg raczy wiedzieć. Wolałbym… Chrzanić to, niedługo się przekonamy. – Spojrzał przed siebie i nagle zesztywniał. – No pięknie.
Z pobliskiej przyczepy służącej za barobus wyłoniła się Sophie Keller. Trzymała styropianowy kubek z parującą kawą. Tonęła w obszernym kombinezonie, wyglądała jak mała dziewczynka w ojcowskich ogrodniczkach. Gęste włosy, zroszone teraz srebrnym nalotem mżawki, związała zwykłą wstążką. Towarzyszył jej nieznajomy mężczyzna w średnim wieku, przysadzisty, o sympatycznej twarzy. Mówił coś, a ona kiwała głową, lecz na widok Terry’ego zacisnęła usta.
Tych dwoje nawet nie próbowało ukryć wzajemnej antypatii. Bez względu na to, czy wynikała ona z jakiegoś zatargu przy wcześniejszym śledztwie, czy powodem była po prostu zła chemia, żyli ze sobą jak przysłowiowy pies z kotem.
Gdy podeszliśmy, twarz Terry’ego ściął emocjonalny chłód.
Sophie zignorowała go, uśmiechnęła się do mnie serdecznie i położyła mi dłoń na ramieniu.
– Cześć, David. Znasz Jima Lucasa?
– Jim koordynuje poszukiwania – wyjaśnił Terry, w rewanżu nie zaszczycając Sophie nawet przelotnym spojrzeniem. – Próbuje utrzymać dyscyplinę w całym tym cyrku na kółkach.
Uścisk dłoni Lucasa groził pogruchotaniem palców. Gęste siwawe włosy koordynatora przypominały druciak do szorowania garnków.
– Miło mi pana poznać, doktorze Hunter. Gotowy na wielki dzień?
– To się okaże.
– Rozsądne podejście. A jednak niecodziennie ktoś taki jak Jerome Monk decyduje się przejść na jasną stronę mocy,