Wołanie grobu. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wołanie grobu - Simon Beckett страница 15
– Nie potrzebuję pomocy – odrzekł.
– Świetnie, w takim razie pójdzie nam bardzo łatwo. Ale będę w pobliżu, tak na wszelki wypadek. – Posłała mu uśmiech. Nie był zalotny ani nerwowy, tylko zwyczajny, normalny. – A, i pewnie chciałbyś, żeby ci zdjąć więzy z nóg. Daleko w nich nie zajdziesz.
Wciąż uśmiechnięta odwróciła się, aby ostatnie słowa dotarły do Terry’ego. Zobaczyłem, że policjanci wymieniają zdezorientowane spojrzenia. Terry zaczerwienił się i dał im znak.
– Tylko nogi – warknął. – Ręce zostają skute.
Miał oschły ton, ale wszyscy wokół zdawali sobie sprawę, że przed chwilą o mało nie stracił kontroli nad sytuacją. Zobaczyłem, że Roper patrzy, jak Terry usiłuje odzyskać przynajmniej pozory utraconego autorytetu; pozostali funkcjonariusze spojrzeli na siebie znacząco. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Sophie nie zainterweniowała. Nie tylko zażegnała niebezpieczeństwo, ale jeszcze nawiązała więź z Monkiem.
W porównaniu z agresywnym zachowaniem sprzed chwili więzień wydawał się teraz osowiały i poskromiony. Prowadzony ścieżką przez konwojentów odwrócił wielką głowę w kierunku Sophie.
– Wygląda na to, że pani Keller przygarnęła sobie zwierzaczka – rzekł Wainwright, gdy ruszyliśmy za nimi, wypuszczając kłęby pary z ust w mroźny poranek.
– Świetnie sobie poradziła – stwierdziłem.
Dotarło do mnie, że przed chwilą nie tylko Terry stracił twarz.
– Tak pan uważa? – Wainwright wściekłym wzrokiem obserwował sylwetki idące przed nami. – Miejmy tylko nadzieję, że zwierzę jej nie pogryzie.
Można było odnieść wrażenie, że wrzosowisko uwzięło się na nas. Oziębiło się i zaczęło padać. Nieprzerwany miarowy deszcz przyginał trawę i krzaki do ziemi, mroził ciało tak samo jak umysł.
Monk wydawał się nieobecny. Stał nad pustym grobem Tiny Williams, a strużki wody spływały po jego czaszce na twarz, która przywodziła na myśl gargulca ze średniowiecznej świątyni. Jakby niczego nie widział i nie czuł.
O reszcie z nas nie można było tego powiedzieć.
– To beznadziejne! – warknął Wainwright, ocierając mokre policzki.
Archeolog wciągnął gruby kombinezon roboczy, przez co jego rosła postać wydawała się jeszcze większa. Chroniący ubranie i upaćkany czarnym błotem kombinezon wydawał się tak samo sfatygowany jak jego właściciel.
Beznadziejne, owszem. Wyjątkowo byłem tego samego zdania. Mój strój ochronny wpijał mi się w szyję i nadgarstki, przez co pociłem się mimo chłodu. Woda skapywała mi z kaptura srebrnymi strużkami, kilka zimnych kropel raz po raz przenikało pod spód. Taśma wciąż była rozpięta dokoła, lecz niebieski namiot zwinięto, a pusty grób wypełniała błotnista deszczówka. W ciągu ostatnich dni niesprzyjająca aura i ciągłe marsze dziesiątek stóp w jedną i drugą stronę uczyniły z ziemi zdradliwe grzęzawisko. Naszej wędrówce do tego miejsca towarzyszyły nieustanne przekleństwa funkcjonariuszy. W pewnej chwili Wainwright potknął się i o mało nie upadł.
– Nic mi nie jest – syknął, gdy wyciągnąłem rękę, żeby mu pomóc.
Wydawało się, że nawet Monk ledwo sobie radzi, bo skute ręce utrudniały mu zachowanie równowagi.
Z wyjątkiem adwokata pozostali cywile – Wainwright, Sophie i ja – trzymali się z dala od grupki otaczającej więźnia, zgodnie z instrukcją zachowując bezpieczną odległość. Dołączyła do nas przewodniczka z psem tropiącym. Springer spanielka była wyszkolona w łowieniu nosem nawet najlżejszych powiewów gazów pochodzących z rozkładającego się ciała, lecz najpierw należało wskazać właściwe miejsce. A wyglądało na to, że Monk się nie śpieszy z wykonaniem zadania.
W obstawie dwóch konwojentów stał zapatrzony w płytki dół, w którym zakopał Tinę Williams, z ustami wciąż wykrzywionymi szyderczo, jakby uśmiechał się do własnych myśli. Uświadomiłem sobie jednak, że to jego naturalny grymas, który nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się w głębi okrągłych ślepków – podobnie jak w przypadku sierpowatego uśmiechu rekina.
– Jakieś wspomnienia? – spytał Terry.
Nie doczekał się odpowiedzi. Monk był milczący i niewzruszony, jakby wyrzeźbiono go z tego samego granitu, z którego powstał Czarny Twardzielec.
Brodaty konwojent szturchnął go w ramię.
– Głuchy jesteś, zgrywusie? – spytał.
– Trzymaj jebane łapy przy sobie – odwarknął Monk, nie odwracając się do niego.
Adwokat westchnął przesadnie, gdy strażnik z trudem pohamował złość.
– Nie muszę chyba nikomu przypominać, że mój klient jest tutaj dobrowolnie – powiedział. – Jeśli ma być nękany, to lepiej zakończmy to wszystko.
– Nikt nikogo nie nęka – odparł Terry. Miał ściągnięte ramiona, lecz nie w obronie przed deszczem. Przypominał kabel pod napięciem. – To pański klient chciał tutaj przyjść. Mam chyba prawo zapytać po co.
Wiotkie włosy Dobbsa powiewały na wietrze, nadając mu wygląd rozeźlonego pisklaka. Adwokat wciąż ściskał teczkę. Zastanawiałem się, czy trzyma w niej coś ważnego, czy zabrał ją z przyzwyczajenia.
– W warunkach zwolnienia tymczasowego mojego klienta wyraźnie zaznaczono, że ma on pomóc w zlokalizowaniu miejsc pochówku Zoe i Lindsey Bennett. I nic ponadto. Jeśli zamierzacie przepytywać go w jakiejkolwiek innej sprawie, to powinniśmy wrócić do zakładu karnego, a wtedy będziecie mogli przeprowadzić oficjalne przesłuchanie w wymaganych przez prawo warunkach.
– Ta, jasne – mruknął Terry. Nawet nie próbował ukryć wściekłości. – Dobra, Monk, wystarczy tej turystyki krajoznawczej! Mów, gdzie zakopałeś pozostałe zwłoki, albo wracasz do celi!
Monk podniósł wzrok znad dołu i popatrzył na bezkresne wrzosowisko. Wyciągnął ręce i potarł czaszkę, szczękając kajdanami.
– Tam.
Wszyscy odwrócili się we wskazanym kierunku – było to jeszcze dalej od drogi i ścieżki. Nie licząc kilku ciemnych głazów i wysepek janowca, rozciągał się tam jednostajny bezmiar wrzosu i trawy.
– Gdzie dokładnie? – zapytał Terry.
– No mówię. Tam.
– A więc nie w pobliżu miejsca, gdzie zakopałeś Tinę Williams?
– Nigdy nie mówiłem, że to jest w pobliżu.
– To po cholerę żeś nas tu wszystkich ściągnął?
Wyraz czarnych oczu był nieodgadniony.
– Chciałem