Wołanie grobu. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wołanie grobu - Simon Beckett страница 14
– Ale przedstawienie – skomentowała Sophie.
Nie odpowiedziałem. W zaciemnionym wnętrzu furgonu coś się poruszyło. Okrągły blady kształt przeobraził się w łysą głowę, która wysunęła się na światło dzienne. Monk trzymał ręce skute z przodu. Zszokowany uświadomiłem sobie, że ma także więzy na nogach. Ale najwyraźniej ani jedno, ani drugie mu nie przeszkadzało, a zgarbione ramiona wyglądały tak potężnie, że chyba mógłby bez trudu rozerwać łańcuchy. Tułów miał ogromny, a mimo to głowa wydawała się za duża.
– Paskudne monstrum z niego, co?
Byłem pochłonięty patrzeniem na Monka i nie zauważyłem, że dołączył do nas Wainwright. Archeolog miał na sobie drogie, ale dość znoszone ubranie, na szyi szalik zawiązany ekstrawagancko. Nie próbował ściszyć głosu, więc jego słowa rozniosły się dokoła w czystym powietrzu. „Za mało jeszcze kłopotów”, pomyślałem, gdy Monk odwrócił kulistą głowę w naszą stronę.
Zdjęcia, które widziałem wcześniej, nie oddawały rzeczywistości. Wgniecenie w czole wyglądało o wiele gorzej, jakby otrzymał cios młotkiem i, o dziwo, przeżył. Niżej skóra była kostropata od tkanki bliznowatej. Pożółkłe strupiejące otarcie na jednym policzku wskazywało na dość niedawne obrażenie, usta były wykrzywione w półuśmiechu, który najwyraźniej nigdy nie znikał z twarzy. Jakby Monk jednocześnie przyjmował do wiadomości i drwił z tego, że budzi w ludziach odrazę.
Ale to oczy wyglądały najstraszniej. Małe pod zastygłymi powiekami, matowe i puste jak czarne szkło.
Poczułem ciarki na plecach, gdy spojrzenie martwych źrenic padło na mnie, jednak nie wzbudziłem większego zainteresowania. Następnie przesunęło się na Sophie, a potem spoczęło na Wainwrighcie.
– Co się, kurwa, gapisz?
Monk mówił z miejscowym akcentem, ale głos miał zaskakujący: chrapliwy i jednocześnie zatrważająco łagodny. Wainwright powinien był odpuścić, lecz nie nawykł do takiego traktowania. Prychnął kpiarsko.
– Mój Boże, to coś umie mówić!
Monk zrobił krok w naszą stronę, zaczął człapać nieporadnie po mokrej trawie, a łańcuchy na nogach naprężyły się niebezpiecznie. Daleko nie zaszedł, bo dwaj strażnicy więzienni chwycili go za ramiona. Byli wysocy, lecz przy skazańcu wyglądali jak karły. Napięli mięśnie i z dużym wysiłkiem przytrzymali Monka.
– Jerome, zachowuj się – powiedział jeden ze strażników, starszy siwawy facet o pooranej twarzy.
Morderca wpatrywał się w profesora, skute ręce zwisały bezwładnie. Ramiona i ręce miał ogromne, jakby w rękawy jego kurtki wciśnięto kule do gry w kręgle. Świdrował Wainwrighta czarnymi oczami.
– Jak się nazywasz? – warknął.
Wydawało się, że Terry jest zaskoczony niespodziewaną konfrontacją, lecz teraz zrobił krok do przodu.
– Nie twoja sprawa – powiedział.
– W porządku, skoro chce wiedzieć, z kim ma do czynienia, to się przedstawię. – Archeolog wyprostował się i spojrzał śmiało na Monka. – Jestem profesor Leonard Wainwright. Nadzoruję ekshumację zwłok młodych kobiet, które zamordowałeś. Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, to usilnie radziłbym ci współpracować z policją.
– Jezu… – jęknęła Sophie obok mnie.
Monk wykrzywił usta.
– Profesor… – mlasnął, jakby wypróbowywał smak tego słowa. Niespodziewanie przeniósł wzrok na mnie. – A ten to kto?
Terry wciąż sprawiał wrażenie zdezorientowanego, więc sam odpowiedziałem:
– David Hunter.
– David Hunter – powtórzył. – Biblijne imię.
– Tak. Dawid pokonał Goliata – odparłem bez namysłu.
Czarne ślepia przewiercały mnie na wylot. Usłyszałem przeciągły świst. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Monk się śmieje.
– Cwaniaczek z ciebie, co?
Wreszcie spojrzał na Sophie, lecz Terry postanowił zakończyć osobliwą prezentację.
– Dosyć tych uprzejmości. – Dał znak konwojentom, żeby zabrali Monka. – Idziemy, szkoda naszego czasu.
– Słyszałeś, zgrywusie? – Drugi strażnik, zwalisty brodacz, próbował odciągnąć Monka.
Równie dobrze mógłby chcieć przesunąć posąg z marmuru. Więzień odwrócił głowę i wbił w niego wzrok bazyliszka.
– Nie szarp mnie, kurwa.
Atmosfera już wcześniej była napięta, teraz wydawało się, że powietrze iskrzy. Widziałem, że klatka piersiowa Monka wznosi się i opada w rytm przyśpieszonego oddechu. W kąciku jego ust pojawił się pęcherzyk śliny. Nagle jakiś mężczyzna przepchnął się przez kordon policjantów.
– Panie inspektorze, jestem mecenas Clyde Dobbs, adwokat pana Monka. Mój klient dobrowolnie zaoferował pomoc, wydaje się więc, że takie represjonowanie jest nieuzasadnione.
Miał wysoki nosowy głos, ton jakby znudzony i błagalny jednocześnie. Nie zauważyłem dotąd tego prawnika. Był po pięćdziesiątce, rzadkie siwe włosy zaczesał na łysy różowawy czerep. Trzymana w ręku teczka kompletnie nie pasowała do kaloszy i wiatrówki, które miał na sobie.
– Nikt nikogo nie represjonuje – odwarknął Terry. Posłał brodatemu strażnikowi wymowne spojrzenie.
Konwojent niechętnie puścił ramię Monka.
– Dziękuję – powiedział adwokat. – Proszę kontynuować.
Terry zacisnął zęby. Szarpnął gwałtownie głową.
– Dawać go!
– Odpierdolcie się ode mnie! – wrzasnął Monk, gdy strażnicy próbowali go odprowadzić.
W oczach miał obłęd. Patrzyłem przerażony, nie mogąc uwierzyć, że sytuacja tak szybko wymyka się spod kontroli. Czekałem na reakcję Terry’ego, chciałem, żeby coś zrobił, ale on stał jak sparaliżowany. Chwila