Arabski książe. Tanya Valko

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Arabski książe - Tanya Valko страница 19

Arabski książe - Tanya Valko Arabska żona

Скачать книгу

Moe widzi, że z tym młodzieńcem jeszcze będzie miał sporo roboty. – Toś ty kiep.

      – Nie wiem… Może… – Jasem, już nieco oswojony z metalicznym odorem krwi i strasznym widokiem nagiego, nieprzytomnego grubasa oraz szczuplutkiej zakrwawionej modelki, leżącej w jego nogach, postanawia otrząsnąć się z wątpliwości i podążyć ścieżką samowoli i bezkarności.

      – Dobra, dość tego gadania po próżnicy. Musimy tu posprzątać. Usuniemy nasze odciski i przygotujemy lokal na wizję specjalną londyńskiej policji. Potem długa droga przed nami. – Pakistańczyk nie ma zamiaru tracić cennego czasu.

      – A dokąd idziemy? – docieka naiwniak.

      – Do wodopoju. Do prawdziwego islamu.

      Sajf al-Islam coś podejrzewał, konkluduje teraz Jasem. Jego obecny świat w Abu Salim znów oddala się od niego na mile, zaś ten przeszły zalewa jego zmysły i serce. Cholerny inteligencik!, przeklina odrzucony przez matkę i pogardzany przez ojca mieszaniec, zawsze zazdrosny o wybitną pozycję kolegi.

      Od tamtego feralnego wypadku Kaddafi nie dość, że nie trzymał się już z syryjskim młodszym kumplem, to jeszcze jego ochroniarze otoczyli go szczelnym murem, przez który Jasem nie był w stanie się przebić. Kiedy dla coraz bardziej ortodoksyjnego pół-Araba stało się jasne, że ich przyjaźń definitywnie się zakończyła i następca pułkownika wie wszystko, zrezygnował z nudzącej go uczelni i przeniósł się na studia do Quintin Kynaston Harris Academy w St. John’s Wood w północnym Londynie, a potem zrobił dyplom magisterski z informatyki na Uniwersytecie Westminsterskim, co okazało się niezwykle przydatne w jego późniejszej karierze, działalności w Państwie Islamskim i w kalifacie. Dzięki temu zdobył pozycję lidera i wybitnego islamskiego bojownika. Młodzieńcza przyjaźń z dwoma Arabami, Libijczykiem i Saudyjczykiem, była krótka, lecz bardzo intensywna. Troszeczkę brakowało mi potem takiego życia. Na luzie, zabawowego i pełnego fantazji, śmiechu i pięknych kobiet o jasnych oczach, po latach sam przed sobą przyznaje, bo czuje się jak na spowiedzi, będąc już prawie na śmiertelnych marach. Sajf zawsze był kochliwy nad miarę, a Anwar brał, co mu podawano na tacy. Zarówno żarcie, jak i picie. Pomimo tuszy musiał mieć potencję bawołu. Mógł rżnąć i rżnąć całymi dniami i nocami. Bo tak też dogadzał tej biednej Annie, cały wieczór i pół nocy, dopóki się nimi nie zaopiekował Moe. Mężczyzna, wisząc na krwawiących dłoniach, podśmiechuje się pod nosem, a jego oprawcy, którzy znów zajrzeli do sali tortur, z niedowierzaniem wytrzeszczają oczy. Co to za gość? I po co go się torturuje? Po co mu to robią?

      Kaci nabywają szacunku do swojej ofiary, która już tyle zniosła, a jeszcze potrafi się śmiać. Rozpinają mu więzienne bransoletki. Mężczyzna pada na zgnojone fekaliami lastriko, lecz teraz już delikatniej, bo strażnicy podtrzymują go pod pachy. Znów spoglądają na siebie i rozumieją się bez słów. Zdejmują łańcuchy z nóg więźnia. Jeden wychodzi, a drugi sięga do szafki nad zlewem i wyjmuje środek dezynfekujący, zawierający dziewięćdziesiąt osiem procent etanolu. Gnijące kończyny skazańca nadają się już tylko na to mocne lekarstwo albo na amputację. Jasem bezwolnie wydaje z siebie jęki, gdyż cierpienie jest jeszcze większe niż przed chwilą. Jest niewyobrażalne. Ogromne. Przerasta wszystko, czego w swoim życiu do tej pory doświadczył. Rany pieką, drapią, szczypią, a ból wwierca się do środka i dochodzi aż do żołądka, który pod wpływem szoku wywraca się do góry nogami.

      – Ja ummi67! – wyrywa mu się jak małemu chłopcu, któremu dzieje się krzywda. – Mamuś! – krzyczy, aż bezwzględnym libijskim katom łza współczucia kręci się w oku. – Mamusiu… – charczy, a ślina, podbarwiona krwią od pogryzionych warg i uszkodzonych dziąseł, kapie mu z ust.

      Po chwili ją widzi, piękną, cudną jak marzenie, niczym sen, kwiat lub najpiękniejszy obraz iluzjonisty. Odległa, ale tak dobrze mu znana. Pamięta rysy jej młodej twarzy, każdą zmarszczkę, najmniejszy tik czy gest, a nawet zapach jej mocnych arabskich perfum. Wtedy cały świat stał przed nią otworem, śpiewała nie tylko w Londynie, ale nawet w La Scali. Z prywatnego życia całkiem zrezygnowała, odeszła od syna i arabskiej rodziny. Porzuciła Jasema najpierw w Syrii, by ostatecznie się od niego odciąć w Anglii. Jak przyjeżdżała na występy, unikała go jak ognia. Będąc niestabilną emocjonalnie, co jest przywilejem i przekleństwem artystów, przeważnie swoje dziecko odpychała, choć czasami chciała je zapieścić na śmierć. Nastoletniego Jasema całkowicie nie rozumiała, więc odrzucała krzykiem i przekleństwami, zaś kiedy z gołowąsa wyrósł młody mężczyzna, przekreśliła go, bo nie postępował tak, jak chciała. Zawsze była egoistką i kobietą o twardym sercu, lecz jeśli kogokolwiek darzyła w swoim życiu uczuciem, to właśnie jego. Terrorystę i dżihadystę, Jasema Alzaniego, swojego pierworodnego.

      Zanim Jasem całkiem przeszedł na ortodoksję, która zakazuje śmiechu, radości i wyrafinowanych uciech, jakie daje teatr, opera czy filharmonia, jeden jedyny raz poszedł do Royal Opera House na Covent Garden w Londynie na Traviatę Giuseppe Verdiego. Mama, wielka operowa diwa, siedziała na scenie, na antycznej sofie o obiciu w kolorze écru, ubrana w białą koronkową suknię, długą do kostki i imitującą siedemnastowieczną modę, z głębokim okrągłym dekoltem, odsłaniającym jej duże arabskie piersi, z rozpuszczonymi, czarnymi jak heban, falującymi włosami sięgającymi pasa i dłońmi skromnie splecionymi na podołku. Kiedy zaczęła śpiewać, widownia wstrzymała oddech.

      – Maria Callas… – Szepty dochodziły do wrażliwego ucha chłopaka. – Całkiem jak Maria Callas.

      – Zupełnie jak tytułowa Violetta – mówili inni. – Święta i ladacznica.

      Ladacznica, powtarzał w myślach Jasem, z zazdrością patrząc na swoją rodzicielkę, którą najchętniej widziałby w wielorodzinnym domu arabskim za zamkniętymi drzwiami i wysokim murem. Zbereźnica, jego zainfekowany szariatem umysł blokował odbiór piękna i geniuszu matki, a podejrzliwość ograniczała jego zmysły. Nienawidzę cię! Kocham cię! Nienawidzę… Och, mamo… Ci wszyscy mężczyźni! Jakże oni się na nią gapią! Pożerają ją wzrokiem. Zaglądają za dekolt. A ten pierdolony grubas! Jasem, przypominając sobie tę chwilę, teraz omalże nie dostaje zawału serca, które chce mu rozsadzić klatkę piersiową. Cholerny tenor! Największy tenor świata, Luciano Pavarotti, obejmuje ją w pasie, a ona wdzięczy się do niego jak ostatnia dziwka. Ech! Zabić! Zabić dziada! Co z niego za amant? Pokroju tego tłustego księcia Anwara al-Sauda, niech go pochłoną saudyjskie piaski!

      Kiedy po użyciu środka odkażającego pojawia się jeszcze silniejszy ból w dłoniach i stopach, przed oczami nieprzytomnego przelatują pulsujące czerwone mroczki, przysłaniając mu widok kobiecej urody, a pisk w uszach zagłusza śpiew niezwykle utalentowanych pieśniarzy. W końcu muzyka cichnie, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Jasem tonie w nicości niczym w miękkiej cukrowej wacie. Po chwili jego świadomość wpada w jeszcze głębszą czarną studnię, z której zamiast wody znów wylewają się wspomnienia. Mężczyzna jest w zapaści.

      – Mamo, zaśpiewaj mi kołysankę – prosi dziecięcym głosikiem mały, uroczy chłopczyk, wyciągając ręce w kierunku ślicznej kobiecej buzi, pochylającej się nad nim w girlandzie krętych czarnych włosów.

      – A co byś chciał? – Młodziutka Munira uśmiecha się do synka czule, gładząc go po policzkach. – Tylko mi nie mów…

      – Tak, tak! – Chłopczyk

Скачать книгу


<p>67</p>

Ja ummi! (arabski) – Moja mamo! Mamo! (wołacz).