Arabski książe. Tanya Valko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Arabski książe - Tanya Valko страница 22
– Kullu tamam76 – potwierdza Jasem. Jeszcze ci skręcę kark, a tych wszystkich libijskich pastuchów wymorduję jak psy, obiecuje sobie, co zdecydowanie poprawia mu humor. Nie zabiera się ojcu syna! Nie mnie! Wasze marne dni są już policzone. I twoje, pieprzony głupku, i plemienia Zintani, i tego skurwysyna Musy Kusy, który tak pięknie nabił mnie w butelkę. Znajdę tych dwóch libijskich spryciarzy, starego wygę i młodszego inteligencika Sajfa. Oj, znajdę…
Przez chwilę w aucie słychać tylko huk starego, zdezelowanego silnika i zgrzyt skrzyni biegów.
– A moja żona, Darin? – Chce wyciągnąć z tępego kooperatora wszystko, co się da.
– Nie mam pojęcia. – Niegramotny jełop znów odmawia współpracy, jeszcze bardziej narażając się groźnemu terroryście.
– Nic nie wiesz, za to doskonale się orientujesz, ile dolarów chcesz dostać. – Jasem z wściekłości zgrzyta zębami, a następnie zaciska szczękę tak mocno, że w ustach czuje metaliczny smak krwi płynącej z pokaleczonych dziąseł.
– Tak, to wiem – potwierdza matołek, głupkowato się uśmiechając. Kiedy tylko wspomina o ogromnej kwocie, to jakby miód spływał na jego serce. – Milion dolarów na konto mojej żony w Ameryce. Bo moja żona jest Amerykanką, panie. – Dumnie wypina chudą pierś i podnosi czoło, a przecież jako dżihadysta powinien nienawidzić Amerykanów jak wcielonego diabła.
– Rozumiem. Dobrze ojciec wybrał ci imię – kpi Jasem, potwierdzając powszechną opinię, że tak woła się tylko na wyjątkowych głupków, choć ten akurat, wbrew ograniczonemu umysłowi, jest nad wyraz sprytny.
– Co?
– To, co słyszysz.
– Że jak? – Młokos oczywiście nie chwyta kąśliwości, ale szóstym zmysłem wyczuwa pogardę rozmówcy.
– Abdul. Ładne imię. Mój syn takie nosił. – Ostatecznie więzień nie ma zamiaru rozzłościć kompana, bo naprawdę potrzebuje jego wsparcia.
– Aaaa… No to dobrze… Dobrze… – Niemądra twarz młodzika się odpręża. – A żonę to porwał ci saudyjski książę, co to demokratom w Ameryce służy – wypala nagle.
– Znałem go kiedyś.
– Tak?
– Przed laty nawet się z nim kolegowałem – chwali się Jasem, a Libijczyk aż otwiera buzię ze zdziwienia. – Podczas ataku w hotelu Corynthia, gdzie mnie zdemaskowano, po samym głosie go zidentyfikowałem, bo przecież twarz, tak jak wszyscy, miał zasłoniętą kominiarką. Jego brzmienie i tembr nic się nie zmieniły. Gabaryty Anwara też. – Szydzi z postury mocarza.
– Znasz go osobiście? Księcia? Sauda? – Abdul nie może wyjść z podziwu dla koneksji swojego aktualnego wspólnika, a serce mu się raduje, bo czuje, że przy tym facecie nawet na zgnitym Zachodzie da sobie radę.
– Tak. Dawne czasy. Studiowaliśmy w tym samym kraju, mieszkaliśmy w tym samym mieście. Utrzymywaliśmy bliskie kontakty. Zresztą nie tylko z nim – rozgaduje się więzień, bo co mu zależy na informacjach, które ponoć już obiegły pół świata i dysponują nimi wszystkie wywiady. Libijski pastuch przecież nic więcej z nimi nie zrobi. – Z młodym Kaddafim też miałem zaszczyt być za pan brat.
– Toś ty rzeczywiście jaśnie pan! Z szerokiego świata. Z wielkich możnych salonów. Ha! – Abdul cieszy się, że postawił na dobrego konia. Na takiego, który wydźwignie go z biedy i nędzy, wyciągnie z Libii i życiowego niefartu.
– Nie jaśnie pan – poprawia go Jasem. – Nazywaliśmy siebie książętami.
– Och!
– Anwar to prawdziwy książę, taki z krwi i kości, książę Al-Saud. Sajf al-Islam to książę od petrodolarów, nazywano go dolarowym lub zielonym księciem. – Milknie, bo nagle przed oczyma stają mu młode, uśmiechnięte twarze byłych przyjaciół, a obecnie największych antagonistów.
– A ty, ja said?
– Mnie nazywali księciem artystów.
– Dlaczego?
– Bo mam artystyczne zamiłowania. – Alzani przypomina sobie, z jakim znawstwem i artyzmem planował każdą zbrodnię, każdą ludzką gehennę. Zawsze muzyka była doskonale dopasowana do tła wydarzeń. Tę zdolność, można powiedzieć, wypił z mlekiem matki.
Po dobrej godzinie furgonetka, chybocząc się z boku na bok, zjeżdża z głównej drogi i błyskawicznie niknie w nadmorskich zaroślach. Odludny teren jest idealnym miejscem na przesiadkę. Auto jedzie jeszcze przez jakiś czas, a potem silnik gaśnie. Abdul sięga do kieszeni szarawarów i wyciąga uniwersalny klucz. Otwiera nim metalową obrożę, która aż do krwi otarła szyję niebezpiecznego więźnia. Słychać kliknięcie zatrzasku, a później łańcuchy opadają, zwalniając klamry na nadgarstkach i kostkach u nóg.
Jasem otrzepuje się i błyskawicznie zrzuca okowy. Pomimo ledwo zaleczonych ran, osłabienia, niedożywienia, biegunki i szkorbutu szybko się podnosi i zgięty wpół, ze względu na niski dach więźniarki, nasłuchuje. Na zewnątrz panuje cisza, którą przerywa dopiero dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Słychać zgrzyt zamka. Dwóch funkcjonariuszy więziennych zasłania światło dnia, stając w otwartych odrzwiach. Dużo zaryzykowali, dając się namówić na współudział w ucieczce prominentnego skazańca, lecz liczą na obiecaną fortunę i pomyślną eskapadę z Libii do Europy jako polityczni uchodźcy. Razem z forsiastymi sponsorami – Jasemem i Abdulem – przeważnie niebezpieczna podróż promem przez Morze Śródziemne wydaje się im łatwizną. Nie spodziewają się, że kiedy tylko spełnią swą misję, zostaną zlikwidowani. Kolejna para idiotów, która nie zdaje sobie sprawy, z kim ma do czynienia. Padają pojedyncze strzały. Funkcjonariusze odchodzą na wieczną wartę. Potem znów zapanowuje spokój. Dwaj pozostali przy życiu mężczyźni uwijają się jak pracowite mróweczki. Wrzucają zwłoki do więźniarki, nakrywają wóz plandeką i uciekają z miejsca zbrodni. Niedaleko w gęstych chaszczach znajduje się mały niezamieszkany barak, postawiony nie wiadomo kiedy i po co z białych pustaków domowej produkcji. Na zewnątrz jest pokryty graffiti, a w środku znajduje się pozostałość po palonym tu wielokrotnie ognisku, walają się puste butelki po coli i fancie, puszki po tuńczyku i sardynkach, plastikowe baniaki po oliwie i wodzie. Widać, ktoś tu koczował nie raz i nie dwa. Teraz uciekinierzy wykorzystują pakamerę do własnych celów. Jasem myje się ciepłą wodą z kanistra, wyciera śmierdzącym ręcznikiem, przebiera w biedne, europejskie ciuchy, na stopy wsuwa klapki, na ramiona zarzuca ortalionową kurtkę, a na głowę nakłada znoszoną bejsbolówkę. Abdul też jest już w zwyczajnym, nierzucającym się w oczy ubraniu.
– Dam ci pół miliona – oświadcza Jasem zaskoczonemu wspólnikowi, który uważał ten temat za zamknięty.
– No nie! Nie tak się umawialiśmy!
75
76