Kurier z Teheranu. Wojciech Dutka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kurier z Teheranu - Wojciech Dutka страница 15
Mokrzycki wjechał do Lublina od strony warszawskiej szosy i jadąc do centrum, po prawej minął budynek Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Była siódma rano dnia 9 września.
– Wyskoczę na ulicy Lipowej. Dziękuję ci za wszystko – powiedział poeta.
Samochód się zatrzymał i Czechowicz wysiadł.
– Naprawdę drobiazg. To ja dziękuję za pomoc przy moim żołnierzu – odparł hrabia.
– Miło mi było cię poznać – rzekł Czechowicz, odwracając się. – Mimo wszystko chciałbym się kiedyś odwdzięczyć za pomoc.
Mokrzycki w żadnym wypadku nie mógł i nie chciał przyjąć pieniędzy. Uwłaczałoby to jego poczuciu godności. Jednak poeta wyciągnął z plecaka małą paczuszkę oprawioną w biały kredowy papier. Wręczył ją Mokrzyckiemu, który siedział na miejscu pasażera obok kierowcy.
– Co to takiego?
– Mój pierwszy tomik poetycki z roku 1927. Może ci się spodoba.
Uścisnęli sobie ręce. Mokrzycki szóstym zmysłem wyczuł, że Czechowicz nie chciałby tak kończyć tej znajomości. Pokochaliby się, zapewne. Ale była wojna, a świadkami ich pożegnania byli dwaj żołnierze. Musieli więc poprzestać na uścisku dłoni. Po chwili poeta zniknął w zaułku prowadzącym z ulicy Lipowej do równoległej ulicy Chopina. Odwróciwszy się w tę stronę, Mokrzycki już go nie zobaczył. Dał znak kierowcy, by ten jechał do dowództwa wojskowego okręgu Lublin. Mokrzycki miał zamiar porozmawiać z dowódcą obrony miasta generałem Tadeuszem Piskorem i prosić go o aprowizację i dodatkowy przydział benzyny. Jazda w stronę rumuńskiej granicy wydała się podporucznikowi konieczna.
Gdy auto ruszyło, Mokrzycki rozmyślał, że Czechowicz nie ma w sobie nic z pychy Iwaszkiewicza, fanfaronady Lechonia, pretensjonalności i nieopanowania Boya ani gwiazdorstwa Henryka Warsa, którego hrabia poznał na swoim ślubie półtora roku wcześniej. Otworzył tomik i przeczytał to, co wiele lat wcześniej Czechowicz tak pisał o sobie samym:
Mam dopiero 22 lata
znam dopiero 22 piętra
znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg
zapomniałem miliardy o swej dumie
pamiętam
nieść się wysoko jak maszt wśród latarń
przez dnie przez gwar przez targ[6].
*
Dziewiątego września było już jasne, że niemiecka próba zdobycia Warszawy z marszu spełzła na niczym. Czwarta Dywizja Pancerna Wehrmachtu, która próbowała tego dokonać od strony Ochoty, została wciągnięta w pułapkę w gęstej sieci ulic i zmasakrowana ogniem rusznic przeciwpancernych i dział przeciwpancernych kaliber 37 mm, które przebijały w kampanii wrześniowej pancerze każdego niemieckiego czołgu. Niemcy stracili tego dnia osiemdziesiąt pojazdów – samochodów pancernych i czołgów, a trupy żołnierzy Wehrmachtu leżały dokładnie tam, gdzie skosił ich ogień polskich obrońców stolicy. W międzyczasie zaczęła się także bitwa nad Bzurą, w której dwie polskie armie: Poznań i Pomorze zaatakowały od tyłu pozycje 8. Niemieckiej Armii idącej na Warszawę. Dało to stolicy kilka dni względnego oddechu.
W tym czasie Józef Czechowicz udał się na ulicę Krakowskie Przedmieście, doskonale sobie znaną, tak jak całe rodzinne miasto. Po podróży w warunkach wojennych poeta nade wszystko pragnął się odświeżyć, a potem, po dobrym śniadaniu, które miał zamiar zamówić w jednym z barów na tej ulicy – udać się do znajomych, by przemieszkać u nich przez kilka dni. W Lublinie chciał zostać do czasu uspokojenia się sytuacji, cokolwiek miałoby to oznaczać.
Nie golił się od trzech dni. A mężczyzna nieogolony i niepachnący mydłem lub dobrą wodą kolońską to mężczyzna zaniedbany. Czechowicz, mimo że miał w życiu kilka zakrętów, chciał pozostać elegancki. Idąc ulicą, już z daleka rozpoznał szyld zakładu fryzjerskiego Ostrowskiej. Przyspieszył kroku. Miał nadzieję, że mimo wojny otworzą go z rana. Gdy dotarł na miejsce, w środku nie było innych klientów. Z tym większą przyjemnością Czechowicz wszedł do lokalu, gdzie w czasie swojego wieloletniego mieszkania w Lublinie regularnie się ścinał. Pani Ostrowska, prowadząca zakład, poznała go od razu.
– Wrócił pan!
– Ano wróciłem na stare śmiecie.
– Tylko nie śmiecie! – odparła kobieta, śmiejąc się i zachęcając, aby poeta wygodnie rozsiadł się w fotelu.
– Golenie proszę. Dokładne. A potem ścinamy włosy – powiedział Czechowicz.
– Jakby szanowny pan nakazał głowę, też bym ścięła tymi oto tutaj nożyczkami – zażartowała stara fryzjerka.
Oboje się zaśmiali. Przez jedną krótką chwilę było jak za dawnych lat. Przez tę jedną krótką chwilę Czechowicz poczuł się znów szczęśliwy. Poeta starał się nie myśleć o wojnie.
Dochodziła godzina dziewiąta rano.
Eskadra heinkli he-111 z 4. Floty Powietrznej Luftwaffe znajdowała się już nad miastem. W dole, sześć kilometrów niżej, zawyły syreny. Czechowicz też je słyszał, ale postanowił nie przerywać golenia. Pilot pierwszego niemieckiego bombowca miał do wykonania zadanie, jakich wiele w tej kampanii. Nawigator spojrzał raz jeszcze w celownik. Lublin wyglądał tak, że można go było zamknąć w jednej dłoni. Bombardier czekał na sygnał od nawigatora.
Ten wreszcie dał znak.
Luk się otworzył i zaczęły się wysypywać bomby o wadze pięćdziesięciu kilogramów każda. Za pierwszym samolotem inne lecące w formacji uczyniły dokładnie to samo. Wkrótce czterdzieści maszyn niemieckich zrzuciło bomby, a każdy z nich miał na pokładzie dwie i pół tony materiałów wybuchowych. W kilka chwil niebo nad Lublinem zaczerniło się od dziesiątek bomb lecących na miasto jak stado drapieżnych ptaków atakujących wybrany cel.
Nawigator widział, jak miastem wstrząsają eksplozje.
– Polacy mają tam piekło – powiedział do siebie bez emocji.
Wykonał swoje zadanie, niemiecki profesjonalista.
Na dole zaczęło się pandemonium. Pierwsza bomba trafiła w budynek KUL-u, a potem ich deszcz spadał na ulice, kamienice, domy, grzebiąc ludzi pod gruzami. Kilka z nich spadło na Krakowskie Przedmieście. Dwie bomby trafiły w kamienicę pod numerem czterdziestym drugim, która zniknęła w wielkiej chmurze pyłu. Wyrzucony w górę wybuchem i falą uderzeniową rozrzucił gruz daleko na plac Unii Lubelskiej. Kamienica z zakładem fryzjerskim złożyła się jak domek z kart.
*
Mokrzycki kazał zaparkować na placu przed budynkiem dowództwa okręgu Lublin około dziewiątej rano. On również usłyszał warkot samolotów. Bombardowania Madrytu trzy lata wcześniej, a teraz Warszawy, uwrażliwiły go na ten dźwięk.
– Do schronu! – zakomenderował swoim żołnierzom.
Tam