Królestwo nędzników. Paullina Simons
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo nędzników - Paullina Simons страница 33
– To też jest psychosomatyczne, do cholery? – wściekał się Ashton z powodu ignorancji lekarzy i swojej własnej.
Po tygodniu Juliana odesłano do domu z koncentratorem tlenu, który miał mu ułatwić oddychanie do czasu, gdy płuca się wyleczą. Tlen dla Juliana.
Kiedy Ashton był w pracy, Julian opierał kule o barierkę i siedział bez ruchu na zimnym, mokrym balkonie, kołysząc się w przód i w tył. Gdy chcesz uciec przed oślepiającym cię gniewem, przestań się ruszać, zamilknij. Każde działanie tylko karmi bestię. Więc przestań ją karmić.
– Stary, błagam cię. Wyjaśnij – prosił go Ashton wieczorami po pracy.
– Którą część?
– Obrzęk płuc? Ślady po porażeniu prądem? Bryczesy i tunikę? Złamane stopy, katatonię, tatuaże? Cokolwiek. Co się z tobą stało? Gdzie byłeś?
– Zatrucie dymem to wynik pożaru.
– Jakiego cholernego pożaru?
– Wielkiego pożaru Londynu.
Początkowo Ashton nie miał nic do powiedzenia.
– Czemu nie chcesz być ze mną szczery? – oburzył się po chwili. – Czemu nie możesz udzielić poważnej odpowiedzi na poważne pytanie? Jaki pieprzony pożar?
– Mówiłem ci, wielki pożar Londynu.
– Aaach!
– Chciałeś, żebym był szczery. To jestem.
Julian wsunął plastikowe rurki do nosa, wziął głęboki wdech i zamknął oczy. – Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić, Ash. Spróbujemy jeszcze raz, gdy poczuję się lepiej.
*
Minął tydzień, płuca były w lepszym stanie, koncentrator tlenu zniknął. Ashton i Julian nadal nie porozmawiali. Julian nadal nie wrócił do pracy.
Kiedy minął kolejny tydzień, w sobotnie popołudnie Ashton wszedł do sypialni Juliana i obrzucił spojrzeniem koszmarny bałagan, który tam panował. Julian miał świadomość, że jego pokój nie wygląda normalnie dla człowieka, który przywykł do jego pedanterii, a teraz widzi scenę jak po włamaniu lub trzęsieniu ziemi. Łóżko i podłogę zaścielały setki książek: historycznych, podróżniczych, filozoficznych, poradników, biografii i dramatów. Wszędzie walały się gazety, połamane ołówki, otwarte notesy, strużyny z ołówków, przewrócona temperówka, opróżnione do połowy kubki z wodą. Chaosu dopełniało niezaścielone łóżko, a na nim półnagi Julian ze szkłem powiększającym i superjasną lampką LED wycelowaną w opasłe tomiszcze z obrazami Londynu z siedemnastego wieku. Próbował znaleźć choć skrawek czegoś prawdziwego, gdziekolwiek, by udowodnić sobie, że ona była prawdziwa. Źle sypiał, atakowany przez zdumiewające koszmary, powroty do starych wizji i wspomnień, niegdyś tak wyraźnych, a teraz na wpół zapomnianych. Nie pojawiała się w nich promienna Josephine. Teraz widział przerażenie i ogień, a po nich osuwał się w ponurą, lodowatą ciemność.
Blady, nieogolony Julian podniósł głowę znad książki, by spojrzeć na Ashtona, który z posępną miną chłonął cały ten chaos. Julian próbował się uśmiechnąć. Widział, że przyjaciel chciał zażartować, rozjaśnić nastrój, ale nawet on nie był do tego zdolny.
– Co jest, cholera – rzucił. To była najzabawniejsza uwaga, na jaką mógł się zdobyć.
– Nie pytaj.
– Chyba muszę, stary. Muszę zapytać. Co jest, cholera.
– Wszystko jest okej.
– Jest druga po południu – rzucił Ashton, jakby to była jedyna rzecz, która tu nie pasowała.
– To co jeszcze robisz w domu? Przyniosłeś nam jedzenie z Valentina’s, jak obiecałeś?
– Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Co ty wyprawiasz? Co piszesz, czytasz, czego szukasz? Po co ci szkło powiększające? Co to za mania? Co się dzieje? Co się, do cholery, dzieje?
Julian, tylko w bokserkach, zsunął bolące stopy na podłogę. Nie panował nad sobą. Był zwiędłym liściem w żółtej rzece, chorym stworzeniem, gnijącą marmozetą. Jak mógł nie widzieć, co nadciąga? Jak mógł pozwolić, by do tego doszło. Pozwolić, by znów do tego doszło.
– Dlaczego oglądasz te bzdury przez mikroskop? Stary Londyn? Czego szukasz? – Ashton wziął do ręki Dociekania filozoficzne o pochodzeniu naszych idei wzniosłości i piękna. – Edmund Burke? Jeśli zmierzasz ku samozagładzie, czemu nie możesz się niszczyć pornosami, rubasznymi powieściami de Sade’a, jak choćby Justyną?
Julian nie potrafił wytłumaczyć Ashtonowi, że w środku wyje z poczucia bezradności.
– Burke napisał, że dobre są wszystkie rzeczy, które słuchają rozumu – powiedział Ashton. – Czy cokolwiek, co robisz, pasuje do tej kategorii?
– Przyszedłeś, żeby mnie dręczyć?
– A potrzebuję innego powodu? Włóż coś na siebie. Masz gościa.
– Chrzanisz. Kto to?
– Nie wiem kto, ale na podeście stoi mężczyzna, który twierdzi, cytuję, że zgubił kartkę z moim numerem telefonu, ale wiedział, gdzie mieszkam, a ty kazałeś mu przyjść i powiedzieć, że nie wrócisz. Nie rozumiem ani jednej pieprzonej rzeczy. Może pojedyncze słowa.
– Devi?
– Nie wiem, Jules. Domyślam się, że to kolega z wariatkowa wypuszczony na popołudnie. Pospiesz się. Wygląda na to, że zaraz po niego przyjdą. Po ciebie chyba też.
*
Blady Devi stał przy drzwiach, gdy Julian, w spodniach od dresu i pulowerze, przykuśtykał do salonu.
– Witaj, Julianie. Widzę, że znowu wróciłeś. – W jego głosie dało się wyczuć rozczarowanie.
– Bystry jesteś.
– Skąd miał wrócić? – dopytywał się Ashton.
– Jak się czujesz? – zapytał Devi.
– A jak wyglądam?
– Jak człowiek, który stoczył sto jeden walk. I przegrał wszystkie.
Ashton uśmiechnął się znacząco z kuchni.
– Wie o boksie? No, no.
– Devi, poznałeś Ashtona?
– Nie oficjalnie.
– Ashton, Devi. Devi, Ashton.
Z ostrożną rezerwą