Virion 4. Szermierz. Andrzej Ziemiański
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Virion 4. Szermierz - Andrzej Ziemiański страница 2
– Starość to nie choroba – Winne znowu przerwała swojemu rozmówcy. – A poza tym na cóż się zdają modły pod nieobecność osoby, której dotyczą?
– On podróżuje razem z rodziną, wielka pani.
– Niedorzeczność. Wlec starca po bezdrożach!
Przewodnik wykonał odżegnujący gest.
– Jest bardzo rześki. Ma tylko jakiś problem z głową, bo zdaje się spać przez cały czas. Kiedy jednak zostanie obudzony, radzi sobie doskonale z poruszaniem się nawet na koniu.
– O?
Matriarchini książęcej rodziny skrzywiła usta. Sama miała problem, by poruszać się po gruntowych drogach swoim wozem. Możliwość jazdy konnej nawet nie przemknęła jej przez myśl. Wierzch to nie sposób podróżowania wysoko urodzonych dam.
– A czy oni są… – zawahała się – na poziomie? Czy można prowadzić dystyngowaną dyskusję?
Przewodnik chyba nie do końca wiedział, co to jest dystyngowana dyskusja, więc znowu zgiął się w ukłonie, żeby nie zdradził go wyraz twarzy.
– Wyrażają się w sposób bardzo dworny, wielka pani – powiedział ostrożnie.
– No cóż, przyjmę ich zatem. Ale powiedz mi jeszcze: sprawdziłeś ich? Dowiedziałeś się, kim są z całą pewnością?
– Oczywiście, wielka pani.
– Pamiętaj, jesteśmy rodziną książęcą i musimy jak ognia unikać najmniejszej nawet kompromitacji.
– Pamiętam o tym, wielka pani. I skrupulatnie sprawdziłem każdą informację. To naprawdę szacowna rodzina. Nie są zamieszani w żadną aferę, nie otarli się o oszustwo, przeniewierstwo, nic, co mogłoby zaszkodzić reputacji szlachetnie urodzonych.
Winne przytaknęła.
– I ostatnia wątpliwość. Wiesz przecież, że podróżuje z nami moja córka, mój kwiatuszek ukochany, moje oczko w głowie. Czy ta niewinna istota nie zostanie narażona na towarzystwo ludzi gwałtownych? Zachowujących się niestosownie?
– Ależ oni są szlachtą.
– I szlachcic potrafi kogoś zabić. Czy to na turnieju, czy w karczmie, czy nawet w domu, jak sobie podchmieli zanadto. Widziałam ja szlachetnie urodzonych, którzy w napadzie szału potrafili zatłuc jakiegoś niewolnika, i to bez wyraźnej przewiny.
– Zapewniam cię, wielka pani, że nikt z nich nikogo nie zabił! Sprawdziłem!
Matriarchini nie była jeszcze przekonana do końca.
– Proś zatem.
Przewodnik cofnął się o kilka kroków i otworzył drzwi.
– Panie… – Wykonał zapraszający gest.
Młodzieniec, który pojawił się w izbie, zrobił na Winne zdecydowanie dobre wrażenie. Taksowała uważnym wzrokiem każdy szczegół ukłonu, który składał. Hm, bardzo dystyngowany.
– Wielka pani!
Nieźle, nieźle, wspaniały akcent. Perfekcyjne wykształcenie. Młodzieniec nie spieszył się, nie denerwował. Doskonale wiedział, co zrobić i w którym momencie. Właśnie zbliżył się o krok i powtórzył ukłon, czekając na jej odpowiedź.
Ponieważ pierwsza lustracja wypadła zdecydowanie na jego korzyść, postanowiła nie przedłużać powitania.
– Jak ci na imię, chłopcze? – zapytała.
– Virion.
Nerva zaprowadził Taidę do podziemi Zamku, do pomieszczenia, w którym głośno szumiała spiętrzona w kaskadę woda. Sam zajął miejsce w okazałym fotelu, pozostawiając jej do dyspozycji jedynie stołeczek naprzeciwko. Nie dość, że niewygodny, to jeszcze zmuszający do przyjęcia niezbyt wdzięcznej pozycji.
Szef zaczął rozmowę z niezwykłą u niego kurtuazją.
– Moja ty dziewczynko do zadań specjalnych. – Mrugnął do Taidy lewym okiem. – Jestem ci winien przeprosiny.
– Z jakiego powodu?
Westchnął.
– Kiedy wszyscy już skreślili Lunę z listy żywych, jedynie ty, jak małe, zasmarkane dziecko, uparłaś się głupio, całkiem niewrażliwa na argumenty, i… i dopięłaś swego. Mamy Lunę żywą.
– To nie do końca moja zasługa.
– Mówisz o „zdarzeniu”, które wysłało ci wiadomość? Do tego jeszcze wrócimy. To interesujący wątek.
– A teraz…
– A teraz – powtórzył za nią – musisz zdać sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu widzisz człowieka, który naprawdę ma mieszane uczucia.
Spojrzała na Nervę z zaciekawieniem.
– Nie rozumiem.
– Bo widzisz, dziecko. To dobrze, że masz żywą Lunę. Wiele się dowiemy, a jeszcze więcej możliwości rysuje się przed nami. Ale…
Zawiesił głos, więc spytała:
– A ta druga strona medalu?
– Jak rozumiem, nie zastanawiałaś się, co dalej z naszą biedną czarownicą?
Taida gorączkowo przeszukiwała zakamarki swojego umysłu. Zastanawiała się czy się nie zastanawiała? A szlag! Nad czym się tu zastanawiać?
– Luna jest teraz w rękach najlepszych medyków. Jest leczona, odkarmiana, i to według naukowych metod opracowanych przez specjalistę, lekarza zatrudnionego przez ojca Viriona…
Nerva powstrzymał potok jej wymowy ruchem ręki.
– Czuwa nad nią jakiś czarownik?
– Tak.
– Zaufany?
– Tak, oczywiście. Mam na niego cały zestaw haków.
Szef powoli skinął głową.
– Musisz mu uzmysłowić, że jeśli o cudownym ocaleniu Luny dowie się Rada Czarowników, to użyjesz przeciwko niemu wszelkich materiałów, które na niego masz.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili.
– Dlaczego?
– Luna jest niewolnicą. Jest też czarownicą – tłumaczył cierpliwie. – A ponieważ w całym wszechświecie nie ma niewolnic czarownic, to Rada na pewno natychmiast usunie tę anomalię za świata. Żeby nie burzyła boskiego