Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety. Jacek Piekara
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety - Jacek Piekara страница 3
– A co się stało ze złotem? – spytałem.
– Z jakim znowu złotem?
– W waszej bajce. Jak bojar upadł i umarł, co się stało z jego złotem? Zawsze mnie to interesowało, ale tylko raz w jednej wersji tej opowieści usłyszałem odpowiedź na moje pytanie…
– A jaką odpowiedź?
Żołnierz trzymający kij w ręku przesunął się ponownie za plecy pierwszego winowajcy. Ten trzeci, ten, który przedtem odzywał się do księżnej, znowu uniósł twarz nad błoto. Tym razem słyszeliśmy żałośnie brzmiący głos, lecz trudno było rozróżnić choćby jedno słowo. Andrzej aż zmrużył oczy, jednak chyba też nic wyraźnego nie usłyszał.
– Że złoto uznano za przeklęte i zakopano – odparłem.
Andrzej parsknął pogardliwie.
– Niemożebność.
– Bajki nie są od tego, by opowiadać prawdę – rzekłem.
Żołnierz zamachnął się aż zza pleców i spuścił kij na grzbiet pierwszego kupca. Uderzenie niemal rozpłaszczyło mężczyznę w błocku.
– Dobrze bije ten chłopak, co? – ucieszył się Andrzej i pokiwał głową z uznaniem.
Trzeci kupiec przemawiał coraz szybciej, a w jego głosie oprócz błagania pojawiło się coś na kształt niezwykle uniżonego nalegania. Tak przynajmniej rozumiałem ton skomleń, chociaż nadal nie rozpoznawałem słów.
– Wóz czy przewóz? – spytał mój towarzysz.
– Wóz – odparłem, przyglądając się uważnie twarzy Ludmiły.
– Ano też sądzę, że wóz – zgodził się po chwili Andrzej, również wpatrzony w księżną i śledzący jej reakcje na błagania klęczącego mężczyzny.
Ludmiła zbliżyła się do kupca, a ten zasypał jej but pocałunkami, tym razem gadając coś bardzo szybko i bardzo radośnie. Dwaj jego towarzysze również unieśli głowy i wyrzucali z siebie pokorne podziękowania, lecz nie zostali zaszczyceni łaską ucałowania książęcej stopy. Księżna odwróciła się i odeszła w stronę głównego wejścia.
Idąc, spojrzała w naszym kierunku.
– Koniec widowiska – obwieściła. – Wy dwaj, do mnie!
Kupcy pełzli przez podworzec w ślad za nią, a ja patrzyłem, jak ich przepięknie uszyte, kosztujące krocie sobolowe futra pokrywają się warstwą błocka i nasiąkają wodnistą breją. Kiedy Ludmiła przekroczyła próg, oni zostali na zewnątrz, nadal jeden przez drugiego wyśpiewując dziękczynne i pochwalne peany. Zbliżył się żołnierz, ten, który ich okładał kijem, a wtedy najstarszy z mężczyzn sięgnął za pazuchę i obdarował go monetą. Dostrzegłem błysk złota.
– Dlaczego mu płacą? – zapytałem zdziwiony. – Przecież wcale nie bił ich słabo…
– Bił mocno, ale uczciwie, bo w sam środek pleców – wyjaśnił Andrzej. – A mógł celować w głowę czy choćby w dłonie. – Wzruszył ramionami. – Przecież lepiej mieć siniaki na plecach niż połamane palce… No chodźmy, chodźmy, pewnie zjemy posiłek z księżną. – Zaczął iść szybkim krokiem w stronę wejścia.
– Dlaczego posiłek?
– Księżna po wychłostaniu kogoś zawsze jest głodna i łaskawa – odparł.
Pozwolono nam wejść do komnat jednak dopiero dużo, dużo później, bo księżnej wcześniej przyniesiono balię z gorącą wodą i dopiero kiedy Ludmiła się wypluskała, uznała, że może poświęcić nam uwagę. W czasie kąpieli wezwała starego kanclerza, który siedział u niej co najmniej pół godziny, a potem wyszedł z jej pokoju z mocno zafrasowaną miną i nie tylko nie poświęcił nam uwagi, ale nawet nie obdarował nas przelotnym spojrzeniem.
– Niedobrze – mruknął Andrzej.
– Księżna zła?
Pokręcił głową.
– Skoro Makary jest zmartwiony, to znaczy, że księżna wymyśliła coś, co nikomu na pewno się nie spodoba.
Wreszcie kiedy nas wpuszczono, zastaliśmy księżną siedzącą na fotelu, odzianą tylko w długą jasną suknię. Ludmiła włosy miała wilgotne i rozpuszczone, sięgające za łopatki, a dwie dworki ostrożnie je rozczesywały. W komnacie było ciepło, niemal gorąco, bo po pierwsze, dzień był raczej letni niż zimowy, a po drugie, w kominku rozpalono mocno buzujący ogień.
– Jak podobało ci się widowisko, inkwizytorze?
– Wasza Wysokość ma bardzo pewną rękę – pochwaliłem.
Zaśmiała się i spojrzała na mnie życzliwie.
– Wiesz, jakie jest wśród sług porzekadło, którego celem jest okazanie lekceważenia własnemu panu?
– Nie mam pojęcia, Wasza Książęca Mość.
– Powiedz mu. – Spojrzała na Andrzeja.
– „Chłostał tak, że nawet nie zabolało” – odparł szybko mój towarzysz.
– Ano właśnie. Ruski lud rozumie tylko knut… – skwitowała i po wymowie poznałem, że najwyraźniej zacytowała jakąś miejscową sentencję. – Tak, tak, możesz tłumaczyć, możesz wyjaśniać, możesz użyć tej waszej – pstryknęła zgrabnie palcami – o, retoryki… Nic z tego. Posłuchają, głowami pokiwają, obiecają, co zechcesz, a i tak na koniec zrobią wszystko po swojemu. Ale jak skórę jednemu i drugiemu solidnie wygarbujesz, wtedy wykonają co do literki, co kazałeś. Taki nasz lud jest, taki był i taki zawsze będzie…
– Odi profanum vulgus et arceo – powiedziałem.
– Kto to napisał?
– Horacy, Wasza Wysokość.
– Horacy – powtórzyła, lecz nie poznałem, czy wcześniej słyszała to imię, czy też było dla niej nowością. – Może i miał rację ów Horacy jako filozof, ale jak rządzić krajem, trzymając się z dala od motłochu? – westchnęła. – Nie da się i już!
Odchyliła głowę i przymrużyła oczy. Dworka rozczesywała jej włosy delikatnymi, posuwistymi ruchami.
– Ale nie z motłochem mam teraz kłopoty – stwierdziła Ludmiła. – Tylko z kimś, kogo Andrzej zna, a ty, inkwizytorze, nigdy o nim nie słyszałeś. Książę Aleksander Lwowicz – syknęła.
I wtedy jej twarz zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jakby z czaszki zdarto przyjazną, uśmiechniętą maskę, by obnażyć to, co kryło się pod nią. Gniew i odrazę.
– Książę – dodała po chwili z pogardą,