Milion małych kawałków. James Frey
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milion małych kawałków - James Frey страница 16
Kończy opowieść i Ludzie klaszczą i wstaję i wracam na Oddział i idę do Pokoju. Chcę iść do łóżka, ale nie mogę, więc gram w karty z Johnem i Larrym i Warrenem. Larry, którego Żona i nowo narodzone Bliźniaczki czekają na niego w domu w Teksasie, jest pogrążony w żalu. Po południu dowiedział się, że ma wirusa HIV, którym się przypuszczalnie zaraził w ciągu dziesięciu lat szprycowania się metamfetaminą w kryształkach i pierdolenia kurew. Chce powiedzieć Żonie, ale boi się do niej zadzwonić, więc siedzi z nami i gra w karty i opowiada o tym, jak bardzo kocha swoje Dzieci. Chcę spróbować go pocieszyć, ale nie wiem, co powiedzieć, więc nic nie mówię i śmieję się, kiedy żartuje, i mówię mu, że jego Dziewczynki są śliczne, kiedy pokazuje mi ich zdjęcie.
Robi się późno i odkładamy karty i idziemy do łóżek. Moje ciało ciągle pragnie tego, czego nie mogę mu dać, i nie mogę zasnąć, więc leżę na plecach i patrzę w sufit. Myślę o tym, gdzie jestem i jak tu trafiłem i co ze mną dalej kurwa będzie, i słucham, jak Larry płacze i wali w poduszkę i przeklina Boga i błaga o przebaczenie. W pewnej chwili oczy mi się zamykają i w pewnej chwili zasypiam.
Siedzę sam przy stole. Jest ciemno i nie wiem, gdzie jestem ani jak się tu znalazłem. Wszędzie są butelki z wysokoprocentowym alkoholem i winem, a na stole przede mną jest duża kupka białej kokainy i olbrzymia torba żółtego cracku. Jest też zapalniczka, fifa, tubka kleju i otwarty kanister pełen benzyny.
Rozglądam się. Ciemność, alkohol, narkotyki. Masa wszystkiego. Wiem, że jestem sam i że nikt mnie nie powstrzyma. Wiem, że mogę wziąć, ile chcę, czego chcę.
Kiedy sięgam po jedną z butelek, coś mówi mi, żebym przestał, że to jest złe, że nie mogę już tego robić, że się zabijam. I tak sięgam. Biorę butelkę, podnoszę do ust i wypijam długi duży łyk, który pali mi usta, przełyk i żołądek.
Przez ułamek sekundy czuję się spełniony. Wewnętrzny ból znika. Czuję się odprężony i wypoczęty, pewny siebie i bezpieczny, opanowany i spokojny. Czuję się dobrze. Kurwa mać, czuję się zajebiście.
Uczucie znika tak szybko, jak się pojawiło, i pragnę go z powrotem. Nie obchodzi mnie, co muszę zrobić, co muszę wziąć, co muszę przejść. Zrobię wszystko. Chcę tylko, żeby wróciło.
Wypijam kolejnego drinka. Nie działa. Łapię inną butelkę, piję większego drinka. Nie działa. Chwytam butelkę za butelką, piję drinka za drinkiem, nic nie działa. Zamiast czuć się lepiej, czuję się coraz gorzej. Wszystkie dobre odczucia stały się złe i tak zintensyfikowane, że trudno by je do czegoś przyrównać albo zrozumieć. Moim jedynym wyjściem jest spróbować zabić. Zabić to, co boli. Zabić to.
Przechodzę do narkotyków. Biorę głęboki wdech i zakopuję twarz w kupie koki i wdycham i moje nozdrza zaczynają płonąć i w moim gardle rozpętuje się piekło. Biorę oddech, wdycham, biorę oddech, wdycham, biorę oddech, wdycham. Za dużo za szybko i nos zaczyna mi krwawić. Wycieram krew i biorę oddech i wdycham.
Robię to jeszcze raz. Zabijanie rozpoczęło się, ale do końca jeszcze daleko.
Rozrywam torbę cracku i wyciągam garstkę małych żółtych kryształków. Jeszcze raz wycieram krew i biorę fifę, która jest długim prostym kawałkiem szkła z filtrem, i zaczynam wpychać do niej kryształki. Nabijam ją, jeszcze raz wycieram krew, zapalam zapalniczkę, wsadzam fifę do ust, przysuwam biały płomień do wylotu. Wdycham. Gorący miętowy miód zmieszany z napalmem, po którym przychodzi kop tysiąc razy silniejszy od najczystszego proszku, tysiąc razy bardziej niebezpieczny. Trzymam, a kop nabiera mocy. Ta moc rośnie, ogarnia mnie i pochłania. Czuję się znowu dobrze, idealny, doskonały i niepokonany, jak gdyby moc każdego orgazmu, jaki kiedykolwiek miałem, mógłbym mieć i będę mieć, została skumulowana w pojedynczy moment. O mój Boże, dochodzę. O mój jebany Boże, dochodzę. Pozwól dojść pozwól dojść pozwól dojść pozwól dojść. Pozwól kurwa dojść.
Znika tak szybko, jak nadeszło, i wiem, że zniknęło na dobre, zastąpione strachem, lękiem i morderczą wściekłością. Wszelkie pozory przyjemności znikają. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Zapalniczka jest biała, a szkło jest różowe i czuję, jak skóra moich palców skwierczy, ale to mi nie przeszkadza. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Robię to, aż torebka jest pusta, a wtedy wciskam do fify torebkę i spalam plastik. Jest we mnie mordercza wściekłość i muszę zabić. Zabić serce, zabić umysł, zabić siebie.
Mam klej i benzynę i chcę obydwu. Chwytam klej i przykładam koniec tubki pod nos i wyciskam grubą kreskę na skórę między nozdrzami i wargą. Każdy wdech przynosi fetor Piekła i śmierci, każdy wdech przynosi pragnienie czegoś jeszcze. Zabijam teraz szybko i wydajnie, ale niewystarczająco szybko ani wydajnie. Nachylam się i ustawiam nos tuż nad połyskującą powierzchnią benzyny i jestem twarzą w twarz z chemicznym unicestwieniem. Ta twarz to mój przyjaciel, mój wróg i moje jedyne wyjście. Wybieram je. Wdycham, wydycham, szybciej i szybciej i szybciej i szybciej. Nic już nie czuję albo to, co czuję, jest tak potężne, że mój umysł i moje ciało nie są w stanie pozwolić mu dotrzeć. Jest mi tu dobrze. Właśnie tego pragnę, tego potrzebuję i to muszę mieć i tu spędziłem ostatnich parę lat życia.
Zdaję sobie sprawę, że jest mi zimno, i zaskakuję i otwieram oczy. Pokój jest ciemny i cichy. Budzik koło łóżka Johna pokazuje szóstą piętnaście. Słyszę, jak Warren chrapie. Siadam i rozcieram ciało i trzęsę się. Gęsia skórka pokrywa mi skórę na ramionach i stoją mi włoski na karku i boję się. Boję się swojego snu, boję się ranka, boję się tego miejsca i Ludzi tutaj, boję się życia bez narkotyków i alkoholu, boję się samego siebie, boję się radzenia sobie ze sobą, boję się następnego dnia, robię w portki ze strachu, tracę zmysły ze strachu. Boję się i jestem sam i jest wcześnie rano i nikt się jeszcze nie obudził.
Wstaję z łóżka i idę do Łazienki i biorę prysznic i wycieram się i ból mnie ścina i padam na kolana i czołgam się do sedesu i wymiotuję. Wymiociny są gorsze niż zazwyczaj. Bardziej gęste, bardziej krwiste, więcej kawałków żołądka, więcej bólu. Każda wyżymająca erupcja pali mi przełyk i wysyła ostry ból przez klatkę piersiową i sprawia, że czuję, jakbym się dusił. Sprawia, że czuję, jakbym się dusił, i prawie żałuję, że tak nie jest, bo wtedy to by się skończyło. Chcę, żeby to się skończyło.
Wymioty się kończą, a ja siadam na podłodze i opieram się o przód sedesu. Przepływają przeze mnie fale emocji i czuję, jak wzbierają łzy. Wszystko, co wiem i czym jestem, i wszystko, co zrobiłem, zaczyna przelatywać mi przed oczami. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Przyjaciele, wrogowie, przyjaciele, którzy stali się wrogami. Gdzie mieszkałem, gdzie byłem, co widziałem, co zrobiłem. Co zrujnowałem i zniszczyłem.
Zaczynam płakać. Łzy lecą mi po twarzy i wydobywa się ze mnie cichy szloch. Nie wiem, co robię, i nie wiem, dlaczego tu jestem, i nie wiem, jak sprawy mogły się tak posypać. Próbuję znaleźć odpowiedzi, ale ich nie ma. Jestem zbyt rozjebany na odpowiedzi. Jestem zbyt rozjebany na cokolwiek. Łzy płyną szybciej i szlocham głośniej i kulę się na zimnych kafelkach podłogi i obejmuję się.