DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham страница 18
Nie ma nic gorszego od wścibskiego taksówkarza. Joel zignorował go; patrzył przez tylną szybę na kościół tak długo, aż ten zniknął mu z oczu. Lubił Dextera Bella, choć w wieku dwunastu, trzynastu lat zaczął kwestionować jego surowe kazania. To pastor Bell siedział z jego rodziną w ten straszny wieczór, gdy dotarła do nich wiadomość, że porucznik Pete Banning zaginął i najprawdopodobniej stracił życie na Filipinach. W tym mrocznym okresie to pastor zarządzał żałobą – posyłając do nich z niekończącymi się zapasami wiktuałów starsze panie z parafii, organizując modlitewne czuwanie w kościele, przeganiając gości z domu, gdy potrzebna była chwila spokoju, doradzając ich rodzinie prawie codziennie. Tak naprawdę chcieli spędzić trochę czasu tylko z matką, ale wielebny bez przerwy gdzieś się pałętał. Często przyjeżdżał z żoną, ale bywał też u nich sam. Kiedy Joel dorósł, Jackie Bell sprawiała na nim wrażenie wycofanej i zimnej; Stella też jej nie lubiła.
Joel zamknął oczy i pokręcił głową. To nie mogło być chyba prawdą? Czy ojciec rzeczywiście zamordował Dextera Bella i siedział teraz w więzieniu?
Pola bawełny zaczynały się tuż za miastem i w świetle księżyca w pełni widać było wyraźnie, gdzie została zebrana. Choć Joel nie miał zamiaru iść w ślady przodków i zostać plantatorem, codziennie sprawdzał w „The Nashville Tennessean” ceny bawełny na giełdzie w Memphis. Były cholernie ważne. Któregoś dnia plantacja będzie należała do niego i Stelli i wyniki corocznych zbiorów staną się dla nich kluczowe.
– Będziemy mieli w tym roku ładne zbiory – orzekł kierowca.
– Tak słyszałem. Jeszcze jakieś półtora kilometra – mruknął Joel. – Wysiądę przy Pace Road – dodał po kilku chwilach.
– W środku pustkowia?
– Zgadza się.
Taksówka zwolniła, skręciła w żwirowaną drogę i stanęła.
– Należy się dolar – powiedział kierowca.
Joel dał mu cztery dwudziestopięciocentówki, podziękował, wziął swój marynarski worek i wysiadł. Kiedy taksówka zawróciła do miasta, pokonał pieszo kilkaset metrów do podjazdu przed swoim domem rodzinnym.
Dom, pogrążony w mroku, nie był zamknięty na klucz. Przechodząc przez kolejne pokoje, Joel zdał sobie sprawę, że ich posokowiec, Mack, musi być u Ninevy albo u Florry. Gdyby był w pobliżu, na pewno by zaszczekał, słysząc, jak Joel idzie żwirowanym podjazdem. Kiedyś, wcale nie tak dawno temu, w domu słychać byłoby muzykę z radia, głosy rodziców, może nawet zaproszonych na kolację gości. Teraz oboje siedzieli pod kluczem: matka w stanowym szpitalu psychiatrycznym, ojciec w miejscowym areszcie. W środku było ciemno i cicho jak w grobie. W powietrzu unosiła się woń stęchłego tytoniu.
Joel wyszedł na zewnątrz kuchennymi drzwiami, ominął szerokim łukiem mały domek Ninevy i Amosa i odnalazł ścieżkę, która zaczynała się za stodołami i szopą z maszynami rolniczymi. To była jego ziemia i znał jej każdą piędź. W oknie chaty Buforda, sto metrów dalej, paliło się światło. Był ich nadzorcą, czy też brygadzistą, jak sam lubił się nazywać, od przedwojennych czasów i w tym momencie jego znaczenie dla rodziny ogromnie wzrosło.
W domku Florry paliły się wszystkie światła, a ona czekała przy drzwiach. Najpierw mocno go uściskała, potem skarciła za to, że przyjechał, następnie znów uściskała. Marietta zrobiła dwa dni wcześniej gulasz z dziczyzny i teraz odgrzewała go na kuchni. Dom wypełniała gęsta woń mięsa.
– Wreszcie przybierasz trochę na wadze – stwierdziła ciotka, kiedy usiedli do stołu w jadalni, i nalała im kawy z ceramicznego dzbanka.
– Nie rozmawiajmy lepiej, ile kto waży – odparł Joel.
– Zgoda. – Florry również trochę przytyła, choć nie było to zamierzone. – Miło cię widzieć, Joel.
– Miło jest wrócić do domu, nawet w takich okolicznościach.
– Po co przyjechałeś?
– Bo tu mieszkam, ciociu. Bo mój ojciec jest w więzieniu, a matkę wysłano do zakładu, więc co się z nami, do diabła, dzieje?
– Nie przeklinaj, młody człowieku.
– Proszę cię. Skończyłem dwadzieścia lat i jestem na ostatnim roku studiów. Przeklinam, palę i piję, kiedy tylko mam ochotę.
– Panie, miej nas w swojej opiece – mruknęła Marietta, przechodząc obok stołu.
– Wystarczy, Marietto – burknęła Florry. – Sama zajmę się gulaszem. Na dziś to wszystko. Do zobaczenia jutro rano.
Marietta ściągnęła fartuch, rzuciła go na blat, włożyła płaszcz i zeszła do sutereny.
Ciotka i bratanek odetchnęli głęboko, upili trochę kawy i odczekali chwilę.
– Dlaczego on to zrobił? – zapytał w końcu spokojnym tonem Joel.
Florry pokręciła głową.
– Tego nie wie nikt poza nim, a on milczy. Widziałam się z nim dzień po zabójstwie. Jest w innym świecie.
– Musi być jakiś powód, ciociu. Nie zrobiłby czegoś tak niebywałego i strasznego bez żadnego powodu.
– Och, zgadzam się, ale on nie chce o tym mówić, Joel. Widziałam tę minę na jego twarzy, widziałam ją wiele razy i wiem, co oznacza. Zabierze ze sobą ten sekret do grobu.
– Jest nam winien jakieś wyjaśnienie.
– Zaręczam ci, że nic od niego nie usłyszymy.
– Masz może jakiegoś burbona?
– Jesteś za młody, żeby pić burbona.
– Mam dwadzieścia lat – odparł Joel. – Wiosną robię licencjat na Uniwersytecie Vanderbilta, a potem będę studiował prawo. – Wstał od stołu i podszedł do sofy, na której zostawił swój worek. – Podjąłem tę decyzję, bo bez względu na to, czego chce ojciec, nie mam zamiaru zostać plantatorem. Nie mam zamiaru tu mieszkać, ciociu, i wydaje mi się, że od dawna o tym wiedziałaś. – Wyjął z worka piersiówkę, po czym wrócił do stołu, otworzył ją i pociągnął spory łyk. – To jack daniel’s. Chcesz się napić?
– Nie.
Joel pociągnął kolejny łyk.
– A nawet gdybym wcześniej rozważał powrót do domu, to teraz, kiedy ojciec został najsłynniejszym mordercą w historii hrabstwa Ford, ta możliwość jest już przede mną zamknięta. Nie można mnie chyba o to winić, prawda?
– Chyba nie. Nie mówiłeś wcześniej o studiowaniu prawa.
– Myślę o tym już od roku.
– To wspaniale. Na jakiej uczelni?
– Jeszcze nie wiem. Z pewnością nie na Uniwersytecie Vanderbilta. Lubię Nashville,