Zamek z piasku. Magdalena Witkiewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zamek z piasku - Magdalena Witkiewicz страница 6

Zamek z piasku - Magdalena Witkiewicz

Скачать книгу

      – Trzeba! Ale daj, do cholery, odpocząć! – krzyknął. Po chwili dodał już nieco spokojniejszym głosem: – Idę na spacer. Muszę chwilę pobyć sam.

      Popatrzyłam na niego zdziwiona. Nieczęsto chcieliśmy być sami. Teraz ja również potrzebowałam samotności. Marek poszedł wzdłuż brzegu, a ja wróciłam do hotelu.

      Przebrałam się w kostium i zeszłam na basen. Czyż nie powinnam być szczęśliwa? Hotel, basen, sam luksus… Owinęłam się ręcznikiem i weszłam do sauny. Sauna zawsze pomagała mi się odprężyć. Nie wiem, czy sprawiało to gorące powietrze, czy zimny prysznic, którym zawsze spłukiwałam się na koniec. Ale dzięki temu mogłam myśleć.

      Krzyknęłam, stojąc pod lodowatym strumieniem. Potem wróciłam do sauny.

      Po chwili wszedł Marek.

      – Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział. – Już mi trochę przeszło… Nika, nie burzmy, proszę, tej bajki. Nie rozmawiajmy na trudne tematy aż do powrotu do domu… Wyobraźmy sobie, że to film. Komedia romantyczna, która się kończy happy endem. Dobrze?

      Skinęłam głową. Miałam wrażenie, że Marek znowu ucieka. Ale naprawdę starałam się nie myśleć o naszych kłopotach.

      Popływaliśmy trochę w basenie, potem wróciliśmy do pokoju. Kochaliśmy się na łóżku, pilnując, by nikt nas nie usłyszał. Trochę jak za czasów studenckich, gdy ktoś wyjeżdżał z akademika do domu i prosił, by mu podlewać kwiatki podczas jego nieobecności. Byliśmy pierwsi do „podlewania kwiatków”. To były nasze dni i nasze noce. Pierwsze wspólne. I jedyne w swoim rodzaju.

      * * *

      Nie mogło być tak zawsze? Wtedy nie dopuszczałam do siebie myśli, że to ja niszczę ten związek. Bo co ja złego robiłam? Chciałam tylko mieć dziecko i namawiałam męża na badania.

      A on po prostu nie chciał tego samego.

      Może powinniśmy się rozstać, pójść zupełnie innymi drogami. Marek nie mógł się nagiąć, a ja nie umiałam odpuścić.

      Seks, do tej pory tak ważny w naszym związku, przestał sprawiać nam przyjemność. Nie kochaliśmy się, by chłonąć wzajemną bliskość, by wyrazić swoje uczucie. Robiliśmy to tylko po to, by odhaczyć kolejną próbę zostania rodzicami w momencie szczytu owulacyjnego, który mi wyliczył skomplikowany algorytm ze strony o płodności.

      ROZDZIAŁ 3

      Gama C-dur

      Moja kuzynka uczyła się kiedyś grać na pianinie. To ona wprowadziła mnie w świat muzyki nieco bardziej poważnej. Pamiętam, jak zachwycona słuchałam, gdy grała na keyboardzie „Bolero” Ravela i inne utwory klasyków. Potem wielokrotnie słuchałam Ravela. Do dzisiaj ten utwór wywołuje we mnie silne emocje. Na początku nic. Delikatnie, rytmicznie, a potem euforia. Seks? Życie?

      Premiera odbyła się w Operze Paryskiej w latach trzydziestych dwudziestego wieku.

      Młoda Hiszpanka tańczyła w rytm muzyki na stole w gospodzie. Na początku nikt nie zwracał na nią uwagi, ale w miarę narastania muzyki i coraz to bardziej szaleńczego tańca dziewczyny coraz więcej mężczyzn podchodziło do stołu i z zachwytem wpatrywało się w jej pląsy.

      „Bolero” ma w zasadzie prostą konstrukcję.

      Jak każde ludzkie istnienie… Jest niczym oddech, jednostajny rytm, ponad dwadzieścia instrumentów, każdy z nich ma swój czas, by potem wszystkie razem idealnie zabrzmiały. Jak w życiu.

      W życiu też potrzebujemy do szczęścia kilku idealnie współgrających ze sobą elementów.

      Ale wszystko zaczyna się od gamy C-dur. By opanować trudną sztukę gry i przejść przez życie, unikając fałszywych nut, gama C-dur musi być wyćwiczona do perfekcji. Dlatego w życiu ćwiczymy te nasze codzienne dni, by potem jak Ravel w „Bolero” dokładać poszczególne instrumenty, aż wszystko będzie ze sobą doskonale brzmiało. Bez fałszywej nuty. Jeżeli któryś element nie wyjdzie, nie będzie zachwytu na końcu. I nie będzie tak upragnionego happy endu.

      Nasze życie po ślubie było najpierw fascynującymi uderzeniami w klawisze. Poznawaniem czegoś zupełnie nowego, innego, niesamowitego… Ale… szybko nam się to znudziło. Byliśmy całkiem dobrze zgrani, ale po tylu latach razem codzienna gama nie fascynowała nas tak jak na samym początku. Dlatego każdy zwykły dzień nas nużył. Próbowaliśmy dołączyć do niego ten najważniejszy instrument, jakim było dziecko, ale niestety, mimo naszych usilnych starań nie udawało się. Nie mogliśmy pokonać tej przeszkody na drodze do szczęścia.

      Nie potrafiliśmy się zgrać i chyba nawet przestaliśmy się rozumieć. Ja ślęczałam cały czas na forum, wyszukując coraz lepszych specjalistów od niepłodności, czytając o nowych metodach zajścia w ciążę. Marek był gdzieś obok mnie, ale nie na tyle blisko, by rozumiał moje dążenie do szczęścia.

      W określonych dniach cyklu robiłam testy owulacyjne i gdy kreska przybierała odpowiedni kolor, dzwoniłam do męża z informacją, że „to dziś”. Chyba zaczynał mieć tego dosyć. Nie chciał zaplanowanego seksu. Marzył o tym, by spontanicznie wziąć mnie od tyłu przy stole w kuchni, gdy przygotowywałam kolację. I to dzień przed TYM dniem. Albo dzień po. Albo wtedy, kiedy oboje mieliśmy na to ochotę.

      – Marek, nie dziś. Wiesz, że przed powinno być trochę przerwy…

      – Weronika, ale ja chcę dzisiaj. Właśnie teraz… – mówił, całując mnie w szyję.

      – Marek, zrozum – próbowałam się wykręcić z jego ramion – dzisiaj nie.

      – Czy to źle, że mam ochotę na seks ze swoją żoną? Właśnie dzisiaj? – zapytał podniesionym głosem.

      – Poczekaj.

      Pobiegłam do łazienki, zamknęłam za sobą drzwi. Wyciągnęłam z szafki test owulacyjny. Oczywiście, jeszcze nie. Był czwartek, a według moich obliczeń najlepszym dniem była sobota. Kolejna owulacja, która miała przynieść nam szczęście.

      Wyszłam z łazienki i pokręciłam głową.

      Marek nic nie powiedział. Westchnął.

      – Marek… – Przytuliłam się do niego. – Przepraszam…

      Nie odezwał się.

      – Może chciałbyś sobie trochę od tego wszystkiego odpocząć? – zaproponowałam nagle. – Może chciałbyś wyjechać gdzieś z Jackiem? Może Ewka go puści? Kiedyś tak lubiłeś jeździć na dorsza…

      Markowi rozbłysły oczy. Za kawalerskich czasów często wypływali z chłopakami na morze. Pretekstem był dorsz. Jak było naprawdę? Chyba potrzebne im było piwo i trochę męskich rozmów. Wracał wyczerpany, czasem wiatrem, czasem morską chorobą, ale zawsze optymistycznie nastawiony do życia. Przynosił kilkanaście dorszy, które potem zwykle lądowały w zamrażalniku mojej mamy, która pewnego pięknego dnia powiedziała, że jak zobaczy jeszcze jednego dorsza, to go wyrzuci przez okno. Można zatem sądzić, że często

Скачать книгу