Gniew Tiamat. James S.a. Corey

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gniew Tiamat - James S.a. Corey страница 5

Gniew Tiamat - James S.a. Corey

Скачать книгу

danych z pasywnej spektrometrii to niemal wyłącznie węgiel – poinformował Travon Barrish, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu wyświetlającego dane. Był ich specjalistą od materiałów i najbardziej dosłowną osobą, jaką Elvi kiedykolwiek poznała. Oczywiście, że podał Fayezowi odpowiedź na pytanie zawierającą fakty. Sama dobrze wiedziała, że mąż wcale nie o to pytał. Chodziło mu o „po co to jest?”.

      – Jest upakowany w gęstą sieć – dorzuciła Jen Livey, fizyczka zespołu. – To…

      Umilkła, więc Elvi dokończyła za nią.

      – To diament.

      W wieku siedmiu lat Elvi Okoye wróciła do Nigerii z mamą, gdy zmarła jej babka cioteczna, której nigdy nie poznała. Kiedy mama zajmowała się organizacją pogrzebu, Elvi zwiedzała dom babki. Uczyniła z tego coś w rodzaju gry, próbując stworzyć sobie obraz zmarłej kobiety na podstawie przedmiotów, jakie po sobie zostawiła. Na półce obok łóżka zdjęcie uśmiechniętego młodego mężczyzny o ciemnej skórze i jasnych oczach, który mógł być mężem, bratem albo synem. W maleńkiej łazience, pośród opakowań tanich mydeł i środków czyszczących, stała jedna piękna kryształowa buteleczka z tajemniczym zielonym płynem. Perfumy? Trucizna? Bez znajomości kobiety pozostawione przez nią przedmioty wydawały się tajemne i pociągające.

      Wiele lat później, podczas płukania ust, zapach przywołał wspomnienie i zrozumiała, że zielona substancja w butelce prawie na pewno była płynem do płukania ust. Rozwiązała jedną zagadkę, ale pojawiły się nowe pytania. Czemu płyn do płukania ust znajdował się w tak pięknej butelce, zamiast po prostu w nadającym się do recyklingu pojemniku, w którym został kupiony? Skąd wzięła się tam ta butelka? Czy babka używała go do płukania ust, czy też płyn można było wykorzystać także w jakiś sposób, o którym Elvi nigdy nie pomyślała? Bez martwej kobiety, która by to wyjaśniła, te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Niektóre rzeczy można było zrozumieć wyłącznie w kontekście.

      Na ekranie widniał pojedynczy lekko zielonkawy diament o perfekcyjnie gładkiej powierzchni, unoszący się w Układzie Słonecznym bez żadnych innych planet, krążący wokół gasnącego białego karła. Butelka płynu do płukania ust z rżniętego kryształu na brudnym łazienkowym blacie w towarzystwie taniego mydła. Fayez miał rację. Jedyne liczące się pytanie, brzmiało: „czemu?”, ale wszyscy znający odpowiedź już dawno nie żyli. Jedyna odpowiedź, jaka jej została, to ta, której udzielał profesor Ehrlich.

      Jastrzębia zaprojektowano specjalnie na zlecenie wysokiego konsula Duartego właśnie dla niej. I miał tylko jedno zadanie: odwiedzać „martwe” układy sieci wrót i sprawdzać, czy zawierały jakieś wskazówki dotyczące bezimiennego wroga, który zniszczył cywilizację twórców protomolekuły albo dziwne niefizyczne pociski, które oni – niezależnie od tego, jakiego określnika używały pozawymiarowe istoty – po sobie zostawili.

      Jastrząb jak dotąd odwiedził trzy takie układy i każdy był niezwykły. Elvi nie podobało się określenie „martwe układy”. Ludzie zaczęli je tak nazywać, bo nie zawierały planet zdolnych do podtrzymywania życia. Dla niej taka klasyfikacja była irytująca i zbyt uproszczona. Owszem, żaden rodzaj życia, jakie potrafili zrozumieć, nie zdołałoby egzystować na diamencie wielkości Jowisza unoszącym się wokół białego karła, ale też nie istniał żaden choćby odrobinę prawdopodobny naturalny proces, który mógłby coś takiego stworzyć. Ktoś go zrobił. Inżynieria na taką skalę była fantastyczna w klasycznym znaczeniu tego słowa. Wzbudzała w równym stopniu zachwyt, jak i strach. Opisanie układu jako „martwego”, bo nie rosły tu kwiatki, wydawało się zwycięstwem strachu nad zachwytem.

      – Wszystko posprzątali – zauważył Fayez. Przeglądał obrazy teleskopowe i radarowe Układu Słonecznego. – W promieniu roku świetlnego od gwiazdy nie ma nawet pasa kometarnego. Zebrali każdy kawałek materiału w całym Układzie Słonecznym, zmienili wszystko na węgiel i zbili w pieprzony diament.

      – Ludzie kiedyś wręczali diamenty jako prezenty podczas oświadczyn – przypomniała Jen. – Może ktoś chciał się upewnić, że dostanie właściwą odpowiedź.

      Travon gwałtownie poderwał głowę znad konsoli i przez kilka sekund patrzył na Jen, mrugając. Sztywna dosłowność znaczyła, że jego biochemia nie przewidywała żadnych przekaźników pozwalających na poczucie humoru, więc Elvi nie raz już obserwowała, jak beztroska ironia Jen wprawiała go w osłupienie.

      – Nie sądzę… – zaczął Travon, ale Elvi nie dała mu dokończyć.

      – Skupcie się na pracy, ludzie. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o tym układzie, zanim aktywujemy katalizator i zaczniemy psuć różne rzeczy.

      – Robi się, szefowo – odpowiedział Fayez i mrugnął do niej tak, że nie widział tego nikt inny.

      Pozostali członkowie jej zespołu, najlepsi naukowcy i technicy z całego imperium, osobiście wybrani i przydzieleni pod jej dowództwo przez samego wysokiego konsula, wrócili do swoich ekranów. W kwestiach naukowych związanych z bieżącą misją jej rozkazy miały pełną moc imperialnego prawa. Nikt w zespole nigdy nie próbował się z nią spierać.

      Oczywiście zastrzeżenie było takie, że nie wszyscy byli członkami jej zespołu i nie wszystko uważano za kwestię naukową.

      – Ty mu powiesz, że przechodzimy do kolejnej fazy – zapytał Fayez – czy ja mam to zrobić?

      Znowu tęsknie spojrzała na ekran. W diamencie zapewne kryły się jakieś struktury. Ślady jak wyblakły atrament antycznego tekstu, który mógł przybliżyć ich nieco do następnej tajemnicy, następnego odkrycia, następnej niepojętej dziwności. Nie chciała nikomu o niczym mówić, chciała oglądać.

      – Zajmę się tym – zdecydowała i ruszyła do windy.

      * * *

      Admirał Mehmet Sagale był mężczyzną wielkim jak góra, z czarnymi jak węgiel oczami i twarzą płaską jak talerz. Jako wojskowy dowódca ich misji przeważnie nie wtrącał się do pracy naukowców, ale gdy coś wkraczało w obszar, za który zgodnie z rozkazami to on odpowiadał, był równie niewzruszony i nieustępliwy, jak sugerowały jego rozmiary. Na dodatek miał w sobie coś, przez co siedzenie w jego biurze zawsze kojarzyło jej się z reprymendą. Jakby została wysłana do dyrektora szkoły z powodu ściągania na teście. Elvi nie znosiła odgrywania petentki przed wojskowym figurantem, ale w lakońskim imperium na szczycie struktury władzy zawsze znajdowali się wojskowi.

      – Doktor Okoye – przywitał ją admirał Sagale. Potarł grzbiet nosa czubkami palców wielkości kiełbasek i popatrzył na nią z taką samą mieszaniną sympatii i protekcjonalnej irytacji, jaką ona odczuwała wobec swoich dzieci, gdy robiły coś głupiego. – Jak pani wie, jesteśmy zdecydowanie spóźnieni względem harmonogramu. Według moich rozkazów…

      – Ten system jest niesamowity, Met – przerwała mu. Użycie przydomka było lekkim aktem agresji, ale tolerowanym przez niego. – Jest zbyt niesamowity, żeby odrzucić go z niecierpliwości. Musimy spędzić czas na dogłębnym przestudiowaniu tego artefaktu, zanim wyciągniesz katalizator i zaczniemy sprawdzać, czy coś wybuchnie!

      – Major Okoye. – Sagale odpowiedział, używając jej stopnia wojskowego, by jednoznacznie przypomnieć ich wzajemne relacje w strukturze dowodzenia. – Gdy tylko pani zespół skończy wstępne zbieranie danych, wyprowadzimy katalizator w celu sprawdzenia, czy ten układ ma jakąś wartość

Скачать книгу