Mali mężczyźni. Louisa May Alcott
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mali mężczyźni - Louisa May Alcott страница 10
– Może teraz, bo wam ta gra jeszcze nie jest znana. Zresztą, wszakże miło wam będzie użyczać tego placu innym chłopcom.
W ten sposób trafił im do przekonania i zgodzili się na układ, ku uciesze całej gromadki.
Jeszcze gawędzili trochę o swych pracach ogrodniczych, po czym nastąpił chóralny śpiew. Pani Bhaer przygrywała im na fortepianie, Franz na flecie, profesor na wiolonczeli, Nat zaś na skrzypcach. Był to bardzo skromny koncercik, ale sprawiał wielką przyjemność całemu gronu i nawet stara Asia, siedząca w kącie, odzywała się czasem najsłodszym głosem ze wszystkich, bo w tym domu pan i sługa, stary i młody, Murzyn i biały, brali udział w niedzielnym śpiewie wznoszącym się do Ojca powszechnego.
Gdy chór umilkł, pan Bhaer uścisnął wszystkich a pani Jo pocałowała każdego po kolei od szesnastoletniego Franza aż do małego Roba, który zwykł ją całować w koniuszek nosa, po czym rozeszli się na spoczynek.
W dziecięcej sypialni przytłumione światło lampy padało na obraz wiszący nad łóżkiem Nata. Było ich więcej na ścianach, ale jemu zdawało się, że ten musi mieć jakieś szczególne znaczenie, bo go okalała śliczna rama z mchu i szyszek, a u spodu, na haczyku wisiała doniczka pełna leśnych kwiatów. Obraz ów był najpiękniejszy ze wszystkich i Nat wpatrywał się weń z wielką ciekawością.
– To moja własność – odezwał się miłym głosikiem Demi, który właśnie w nocnej koszulce chodził do cioci Jo po plasterek do skaleczonego palca.
– Co on robi tym dzieciom? – zapytał Nat.
– To Chrystus, Bóg–Człowiek: błogosławi dzieci. Czy nic o nim nie wiesz? – zapytał Demi ze zdziwieniem.
– Niewiele; ale chciałbym wiedzieć coś więcej, bo ma taką miłą twarz – odpowiedział Nat, który dotąd słyszał prawie tylko wtedy o Bogu–Człowieku, skoro ktoś wzywał imienia Jego nadaremno.
– Ja wszystko o nim wiem i bardzo mi się ta historia podoba, bo jest prawdziwa – rzekł Demi.
– Kto ci ją opowiedział?
– Dziadunio; on wie wszystko i opowiada najpiękniejsze rzeczy w świecie. Jak byłem mały, to się bawiłem zwykle jego wielkimi księgami i robiłem z nich mosty, koleje żelazne i domy.
– Ile masz teraz lat? – zapytał Nat z poszanowaniem.
– Skończę niedługo dziesięć.
– Musisz umieć dużo rzeczy, prawda?
– Tak; sam widzisz, że mam wielką głowę i dziadunio mówi, że trzeba dużo wiadomości, żeby ją napełnić, więc zbieram je skrzętnie – odparł Demi swym spokojnym tonem.
Nat roześmiał się, ale po chwili rzekł poważnie:
– Proszę cię, opowiedz mi coś.
Idąc za jego prośbą, Demi z przyjemnością zaczął opowiadać:
– Znalazłem raz ładną książkę, którą chciałem się pobawić, ale dziadunio mi zabronił i sam pokazywał obrazki, opowiadając o nich. Bardzo mi się podobały te historie: o Józefie i jego złych braciach, o żabach, co się wydobyły z morza, o Mojżeszu puszczonym na wodę, o wielu innych pięknych rzeczach, ale ze wszystkich najlepiej przypadła mi do smaku historia o Bogu–Człowieku. Dziadunio tyle razy mi ją opowiadał, że umiem ją na pamięć, i dał mi ten obraz, żebym jej nie zapomniał. Jak raz bardzo chorowałem, powieszono mi go tutaj, i odtąd pozostał dla innych chorych chłopców, żeby mu się przyglądali.
– Dlaczego on błogosławił te dzieci?
– Bo je kochał.
– Czy były biedne? – spytał Nat, wpadając w zadumę.
– Tak mi się zdaje: patrz, niektóre są prawie nagie i matki ich nie wyglądają na wielkie panie. On kochał ubogich i bardzo był dla nich dobry. Wyświadczał im wiele dobrego, wspomagał ich i nauczał bogaczy, żeby się nie obchodzili z nimi srogo. Oni go też kochali bardzo a bardzo! – zawołał Demi z zapałem.
– Czy on sam był bogaty?
– O nie! Urodził się w stajence i tak był biedny, że gdy dorósł, nie miał domu, gdzie by mógł mieszkać i czasami nie miał co jeść, póki go kto nie wspomógł. Chodził po świecie, głosząc nauki, nawracając na dobrą drogę, aż go wreszcie źli ludzie umęczyli na śmierć.
– Za co? – spytał Nat i usiadł na łóżku, aby lepiej widzieć i słyszeć, tak go zajął Bóg–Człowiek, który dbał o biednych.
– Opowiem ci to wszystko: ciocia Jo nie będzie się gniewać – rzekł Demi i usiadł na przeciwległym łóżku, rad, że może opowiadać swą ulubioną historię.
Dozorczyni zajrzała sprawdzić, czy Nat usnął, ale zobaczywszy, co się dzieje, wymknęła się po cichu do pani Bhaer i z macierzyńskim wzruszeniem na poczciwej twarzy powiedziała:
– Czy droga pani zechce zobaczyć coś pięknego? Oto Nat wsłuchany całą duszą w Demiego, który jak prawdziwy aniołek opowiada mu historię o dzieciątku Jezus.
Pani Bhaer umyśliła pójść i pomówić chwilę z Natem, zanim uśnie, bo się już nieraz przekonała, że poważne słowo powiedziane w takiej chwili często sprawia dużo dobrego. Ale gdy zobaczyła, zakradłszy się do drzwi, jak Nat chciwie połyka wyrazy przyjaciela, podczas kiedy tenże stłumionym głosem opowiada słodką i wzniosłą historię, jak go jej nauczono, i piękne oczy wlepia w luby wizerunek wiszący na ścianie, poczuła łzy i po cichu odeszła, mówiąc sobie: „Demi bezwiednie będzie pomocniejszy temu biednemu chłopcu aniżeli ja, nie chcę więc psuć jemu dzieła ani jednym słówkiem”.
Szept dziecięcych głosów przeciągał się długo, jedno niewinne serce udzielało drugiemu ważnej nauki i nikt im nie przerywał. Gdy po uciszeniu się wreszcie tej rozmowy pani Bhaer weszła, żeby zabrać lampę, Demiego już nie było, Nat zaś usnął twarzą zwróconą ku obrazowi, jak gdyby się już nauczył kochać Boga–Człowieka, który miłował dziatki i był wiernym przyjacielem ubogich. Twarzyczka jego cała była bardzo spokojna i pani Jo pomyślała, że jeżeli takie skutki pozostawił jeden dzień starań i serdeczności, to rok cierpliwej uprawy z pewnością może przynieść bogate plony na tej zaniedbanej grządce, w której już zasiał najlepsze z ziaren ten mały apostoł w nocnej koszulce.
ROZDZIAŁ IV
STOPNIOWE POSTĘPY
W poniedziałek rano Nat wszedł zalękniony do klasy, przewidując, że się będzie musiał zdradzić przed kolegami ze swą ciemnotą; ale pan Bhaer wyznaczył mu miejsce we framudze okna, gdzie się mógł odwrócić od chłopców, i Franz przepytał go tam, nikt więc nie słyszał jego mylnych odpowiedzi i nie widział kleksów na kajecie. Szczerze był wdzięczny Nat za to i pracował tak pilnie, że profesor zobaczywszy jego rozpaloną twarzyczkę i palce pomazane atramentem, powiedział, uśmiechając