Mali mężczyźni. Louisa May Alcott

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mali mężczyźni - Louisa May Alcott страница 12

Mali mężczyźni - Louisa May Alcott

Скачать книгу

robił takie postępy, że profesor wybaczał mu nieco mniejsze przykładanie się do innych nauk; zwłaszcza iż wiedział, że każdy najlepiej to wykonuje, w czym ma upodobanie. Gdy zaniedbał jakąś ważną lekcję, odbierano mu na jeden dzień skrzypce i smyczek, co było dlań największą karą.

      Daisy miała wielki pociąg do muzyki i szczególne poszanowanie dla każdego, kto grał. Często ją więc zastawano siedzącą na schodach pod drzwiami Nata, podczas gdy oddawał się ćwiczeniom. Sprawiało mu to wielką przyjemność i starał się grać jak najlepiej dla swej niewidzialnej słuchaczki, która nie chcąc nigdy wejść do pokoiku, szyła na progu lub bawiła się lalką z wyrazem rozmarzenia na twarzyczce. Ciocia Jo, zobaczywszy ją w tym stanie, myślała zazwyczaj „jakaż ona podobna do mojej Beth!” i odchodziła po cichu, by jej nawet swoją obecnością nie zatruwać błogiej chwili. Nat bardzo był przywiązany do pani Bhaer, ale jeszcze więcej do zacnego profesora, który z ojcowską troskliwością czuwał nad tym nieśmiałym, wątłym chłopcem, cudem wyratowanym z łódki, przez dwanaście lat niemiłosiernie miotanej na wzburzonym morzu życia. Anioł stróż musiał rozciągać opiekę nad biedakiem, bo chociaż ciało ucierpiało, dusza zdawała się nieuszkodzona i wydobyła się na ląd w stanie takiej niewinności, jak dziecię wyrwane z toni. Zapewne zamiłowanie do muzyki utrzymywało w nim błogi spokój, mimo otaczającej go dysharmonii, przynajmniej tak dowodził pan Laurence, a musiał być doświadczony w tym względzie. Bądź co bądź, ojciec Bhaer miał prawdziwą przyjemność w rozwijaniu przymiotów Nata i leczeniu go z wad, a nowy ten wychowanek okazywał się tak uległy i kochający jak dziewczynka. Profesor nazywał go swoją „córką” w rozmowach z żoną, która wyśmiewała go trochę za tę słabość, woląc chłopców z usposobieniem męskim, a nie słabym i lękliwym; ale mimo to pieściła go nie mniej niż Daisy i Nat uważał ją za kobietę wyjątkowej dobroci.

      Jedną tylko wadą niepokoił państwa Bhaer, chociaż wiedzieli, że się musiała zrodzić z lękliwości i ciemnoty: oto niekiedy kłamał. Nie były to czarne kłamstwa, rzadko przechodziły kolor szary, a nawet często bywały bieluchnym żarcikiem, ale bądź co bądź kłamstwo jest zawsze kłamstwem i chociaż wszyscy prawimy grzeczne nieprawdy na tym dziwacznym świecie, jest to rzecz naganna i każdy wie o tym.

      – Nie możesz być nigdy dosyć uważny w tym względzie; czuwaj nad językiem, nad wzrokiem, nad ręką, bo łatwo jest dopuścić się nieprawdy mową, spojrzeniem i czynem – rzekł mu pewnego razu pan Bhaer.

      – Wiem, że to rzecz naganna i nie chciałbym kłamać, ale zauważyłem, że daleko jest łatwiej radzić sobie w życiu, nie rachując się bardzo ściśle z prawdą. Dawniej dlatego kłamałem, że się bałem ojca i jego towarzysza, a dziś kłamię, gdy się lękam, żeby mnie chłopcy nie wyśmieli. Wiem, że to jest źle, ale się zapominam – rzekł Nat mocno zawstydzony.

      – Ja także kłamałem, będąc bardzo małym chłopczykiem, i to jeszcze jak! Ale mnie wyleczyła babunia. Zgadnij, jakim też sposobem? Rodzice mnie przestrzegali, łajali, karali, ale ja się ciągle zapominałem, zupełnie tak samo jak ty, wówczas kochana babunia powiedziała „ja dopomogę twojej pamięci i poskromię ci grzeszny język”. Mówiąc to, kazała mi go wywiesić, i koniuszczek przycięła nożyczkami, aż do krwi. Możesz sobie łatwo wyobrazić, jakie to było okropne; ale mi wyszło na dobre, bo czułem ból przez kilka dni, i każde słowo tak powoli wychodziło mi z ust, że je mogłem należycie rozważyć. Odtąd byłem ostrożniejszy i z czasem poprawiłem się, bo się obawiałem ogromnych nożyc. Jednak droga babunia była dla mnie najlepsza w świecie i umierając daleko stąd, w Norymberdze, modliła się oto, żeby jej mały Fritz mógł kochać Boga i być prawdomówny.

      – Ja nie znałem swojej babki, ale jeżeli pan myśli, że to by mnie wyleczyło, pozwolę sobie przyciąć język – rzekł Nat z bohaterską odwagą, bał się bowiem bólu, ale z drugiej strony, szczerze pragnął pozbyć się szkaradnej wady.

      Pan Bhaer z uśmiechem potrząsnął głową i rzekł:

      – Mam jeszcze lepszy i wypróbowany sposób: jak skłamiesz, to nie ja ciebie ukarzę, lecz ty mnie.

      – Ale jak to? – zawołał Nat przestraszony tym pomysłem.

      – Wyćwiczysz mnie porządnie. Ja sam wprawdzie rzadko biję, ale może ci lepiej utkwi w pamięci ból zadany mnie aniżeli samemu sobie.

      – Ja miałbym wybić pana! To niepodobna! – wykrzyknął Nat.

      – Ha, to pamiętaj o swym grzesznym języku, bo choć nie mam ochoty na ból, gotów jestem go przecierpieć, jeżeli cię to wyleczy.

      Mowa ta uczyniła takie wrażenie na chłopcu, że przez długi czas stał na straży swego języka i ściśle pilnował się prawdy, gdyż pan Bhaer trafnie osądził, że więcej uczyni z przywiązania niż z obawy o siebie. Ale niestety, pewnego dnia zapomniał się znowu, i kiedy Emil gniewnie zagroził, że go zbije, jeżeli się przekona, że to on mu stratował najpiękniejsze zboże, Nat zapewniał, że nie był na jego gruncie, a potem ze wstydem musiał przyznać, że istotnie umykał tamtędy przed goniącym go Jackiem.

      Nat miał nadzieję, że nikt się o tym nie dowie, ale przypadek zdarzył, że go zobaczył Tommy i wydał, parę dni później, gdy Emil wspomniał o swym podejrzeniu. Lekcje już były wówczas skończone i wszyscy uczniowie stali w sieni, a pan Bhaer usiadł na wyplatanym krzesełku, żeby pofiglować z Teddym. Skoro usłyszał jednak te słowa i dostrzegł zaczerwienioną i przestraszoną twarz Nata, spuścił malca z kolan, mówiąc: „Idź do matki; ja także tam niezadługo nadejdę”, po czym wziąwszy Nata za rękę, poprowadził do klasy i zamknął drzwi.

      Chłopcy przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu; potem Tommy wymknął się z budynku i zajrzał tam przez szparę od okiennicy; wówczas uderzył go taki widok, że o mało nie stracił przytomności: oto pan Bhaer zdejmował znad biurka długą dyscyplinę, tak rzadko używaną, że porosła kurzem.

      „Boże mój! On się porwie na Nata! Ach, żałuję, że to powiedziałem!” – pomyślał poczciwy Tommy, bo dyscyplina była największą karą w tym zakładzie.

      – Pamiętasz, co ci wówczas mówiłem? – rzekł profesor bez gniewu, lecz smutno.

      – Pamiętam, ale przez litość nie zmuszaj mnie pan, bo nie mógłbym się nigdy na to zdobyć! – zawołał Nat, cofając się ku drzwiom z przestrachem na twarzy i schował obie ręce za siebie.

      „Ach, czemuż on nie przecierpi mężnie tej kary! Ja bym zupełnie inaczej postąpił” – pomyślał znów Tommy, chociaż serce mu mocno biło.

      – Ja muszę dotrzymać; a ty musisz się stać prawdomówny; usłuchaj więc, weź dyscyplinę i uderz silnie sześć razy.

      Tommy był tak zalękniony, że o mało nie padł na ziemię; ale się mocno uczepił ramy od okna i patrzył dalej z przerażeniem. Gdy pan Bhaer odezwał się takim tonem, każdy rad nierad, musiał usłuchać; Nat wziął zatem dyscyplinę i z twarzą tak zalęknioną i skruszoną, jak gdyby go miał zasztyletować, słabo uderzył dwa razy w szeroką dłoń, po czym spojrzał zamglonymi od łez oczami; lecz pan Bhaer rzekł stanowczo:

      – Bij jeszcze, a mocniej.

      Widząc, że nie ma rady i że lepiej rzecz tę prędko zakończyć, Nat przetarł rękawem oczy i uderzył dwa mocne razy, od których

Скачать книгу