Paziowie króla Zygmunta. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina страница 8
– Hej, Zbylitowski! Biegaj co żywo do pana ochmistrza Strasza, powiedz, że go prosimy tutaj w bardzo ważnej sprawie. Z nikim po drodze nie mówić słowa! Rozumiesz?
– Słucham, najmiłościwszy panie!
Pobiegł paź, sprowadził ochmistrza i wytoczono przed jego trybunał całe zajście z Kupidynkiem. Jegomość pan Strasz, zarówno jak i Papacoda, sumiennie był przeświadczony, że to zemsta Krystka Czemy za pokąsaną łydkę; lecz na żądanie króla, który nie poszlak i podejrzeń, ale niezbitej pewności się domagał, postanowiono zwołać wszystkich dwustu paziów do ogrodu i badać jednego po drugim. Który by nie umiał się wytłumaczyć, co robił od godziny obiadowej do tej pory, będzie prawdopodobnie winowajcą. Przy obiedzie bowiem najmilejszy Kupidło kręcił się jeszcze po pokojach fraucymeru, we własnej swej, nie zmienionej postaci.
Paziowie, zajęci cały dzień na służbie u króla jegomości i u najmiłościwszej pani, nie wchodzili oczywiście w rachubę, gdyż ani na krótki czas nie opuszczali pokoi królewskich. Tak więc nazwiska tych dwudziestu czterech szczęśliwców wypisano na karcie papieru, a resztę zwołano. Pokazało się, że wszyscy mieli lekcję łaciny zaraz po obiedzie aż do godziny czwartej, czyli podług ówczesnych zegarów do godziny szesnastej; następnie grali w palcaty na wielkim podwórcu i prosto stamtąd zawołani przybiegli do ogrodu. Pan bakałarz86, mistrz Ambroży z Olkusza, zaręczał, że na początku lekcji czytał ich nazwiska i nie brakowało żadnego; to jest właściwie trzech tylko nie stawiło się.
– Aha… hhhrrrum – odchrząknął ochmistrz – którzyż to?
– Dymitr Montwiłł, Andrzej Boner i Krzysztof Czema.
– Nie mówiła? Nie mówiła? – krzyczała Papacoda, wznosząc w górę pięści i dysząc zemstą.
Pan Strasz i pan bakałarz pośpieszyli na górę zrewidować mieszkanie obwinionych i osadzić ich w karceresie. Lecz niestety, ani resztek farby, ani zrzynków czerwonej materii, ani piórka jednego… nic nie znaleźli. Na oknie ino leżał ogryzek kiełbasy, atoli nikomu na myśl nie przyszło, by ten drobny szczegół miał jakikolwiek związek ze sprawą biednego Kupidynka. W izbie nie było nikogo prócz Dymitra Montwiłła śpiącego twardo. Szarpali nim i trzęśli – ledwie się ocknął; a każde jego słowo i całe zachowanie się wobec sędziów świadczyły wymownie, że jak do łaciny, tak i do sztuki malarskiej nie posiada najmniejszej zdolności. Wzięty w krzyżowy ogień zdradliwych pytań ochmistrza i bakałarza, odpowiadał spokojnie, patrzył im prosto w oczy, a ziewał przy tym tak serdecznie, że chcąc nie chcąc, musieli mu wtórować.
Gdy prześladowcy odeszli, zadumał się Dmytruś głęboko; chodził sumując wzdłuż komnaty i parę razy wyrwało mu się z ust pytanie:
– Taj czego oni chcieli ode mnie? Coże mnie wykręcali na wszystkie boki? Ot, tobi masz z taką robotą!
Nagle stanął, uderzył się ręką w czoło…
– Mamoż ty moja mileńka! Głupi ja, że nie zgadł od razu! Chłopcy nabroili znowuż i stary Odmiwąs obławę robi. Ani wątpić, Jędrek… jakbym go widział… a może i który jeszcze… tak, coże oni myśleli? Że ja im wydam kolegów, jak Judasz? Żeby mi się byli przyznali, tak może bym i obronił, ale co gadać, kiedy nic nie wiem. Wpadliście, sierotki, w kałabanię87… nic to, nie bójcie się, już ja was wytaszczę, choćby się sam miał stalapać.
Zostawiam wyobraźni czytelników odtworzenie onej pracowitej godziny, w której dwie pary pilnych rąk przeistoczyły zgrabnego Kupidynka w potwór apokaliptyczny, a uprzedzając astmatycznego Strasza i pulchnego, na krótkich nóżkach bakałarza, biegnę śladem złoczyńców. Nieśli oni cichaczem jak najustronniejszymi schodkami i korytarzami kosz z pokrywą do ogrodu. Tam również zapadli w boczne ścieżki gęsto zarosłe; dopiero przy Baszcie Sandomierskiej, tuż obok wirydarza królewny, skrywszy się za szkarpę, wypuścili swoją ofiarę.
– Teraz nie ma co dłużej popasać, drała nad rzekę! – zakomenderował Boner.
– Jak to… bez mur? Wżdy nas kto pewnikiem spostrzeże.
– Głupiś… czy ci kazuję bez mur? Stoi przy furtce i pyta się.
– Nie zamknięta?
– Po zachodzie słońca dopiero straż zamyka wszystkie wyjścia na kłody; teraz ino zasunięte na skubel.
– A z koszem co?
– Weźmiemy go do rzeki, wypłukać trzeba dobrze, bo się ano cudnie usmarował i mógłby nas niechybnie zdradzić.
Wymknęli się tedy przez furtkę i zbiegli pędem po pochyłości góry nad Wisłę. Tam Jędruś, który miał w całym mieście przeróżne stosunki, skoczył do znajomego rybaka.
– Pożyczcie mi dwóch wędek, Szymonie. A śpieszcie się na miły Bóg!
– Toli są, paniczku; ledwiem co z Frankiem od wody powrócił.
– Rety… ryby może macie?
– Juści mam, pełen koszyk.
– Co za nie?
– Ile ta paniczek dadzą, tyle wezmę.
– Dwa złote chcecie?
– Dorzućcie ta parę groszy, bo ładnie mi się ułowiły.
– Na, macie; dawajcie chyżo88. A niech was Bóg broni jedno słówko pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!
– Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.
– Pamiętajcież!
Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.
– Panie ochmistrzu… tędy, tędy, prosto nad rzekę – szeptał bakałarz – przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy. Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą mieć uwalane jak nieboskie stworzenia.
– Pst… widzisz ich waszmość?
– Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka…
– Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!
– Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!
– Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite89…
– Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki…
– No, no, bardzo proszę, przez krotofil90… nie pomnażajcie swojej winy!
– Niechże
86
87
88
89
90