Paziowie króla Zygmunta. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina страница 10
– A miednicę z wodą, cośmy sobie ręce z farby myli – dodał Czema – wyniosłem na strych i het porozlewałem po polepie96.
– Co nas miało zdradzić? Ciekaw jestem – puszył się Boner.
– Zaraz ci powiem: pani Szczepanowa.
– Ona? Aniśmy jej nosa nie widzieli.
– Za to ona widziała wasze oba i koszyk, i Kupidynka. Zahaczyliście o wirydarzu królewny; babina tam siedziała cichuśko, no i miała sobie najpiersze miejsce w onym teatrum, jakieście Papacodzie sprawili.
– Rety… – wyrzucą nas ze służby! – wrzasnął Krystek.
– Z jednej ręki strapienie i z tejże otrzymacie pociechę! – zadeklamował Gedroyć. – Gdyśmy z ogrodu wracali po niefortunnym śledztwie, królowa jejmość kwaśna i nachmurzona, panny złe, jak jędzonki, a król i my wszyscy rozmiłowani w Montwille na umór…
– Masz gadać co mądrego, to gadaj, a pleść nie wiedzieć jakie głupstwa, to lepiej…
– Wżdyś chyba nie zapomniał, jako cię miłościwy pan pięknie pochwalił? A żeśmy cię dopiero wczoraj naprawdę poznali, że nasze serca k'tobie97 się kłonią, to i mówić nie trzeba… każdy to czuje.
– Et… nie marudziłbyś. Cożeś zaczął o Szczepanowej?
– Ano, wyszła naprzeciw nas po królewnę Jadwigę, a skorom ją mijał (szedłem w ostatniej parze), szepnęła mi na ucho: „Kłaniaj się waść ode mnie panom malarzom i doradź, coby na drugi raz pilniej się strzegli, bo gdyby tak kto inszy, a nie stara Szczepanowa, toby było krucho”. „Dla Boga, nie wydajcie ich!” szepnąłem. Zaśmiała się, machnęła ręką: „Śpijcie spokojnie”. I rozeszliśmy się.
– Prawdziwa łaska boska, że to ona była, a nie na ten przykład wielebna dzwonnica Serczykowa.
– Ale co tam rozmyślać o przeszłorocznym śniegu! Dobrze było, udało się, nie wydało się, po całym ogrodzie huczek poszedł, miłościwy pan przykazał szukać pilnie onego mistrza od piesków malowania, więc też pilnie szukają… wiatra98 w polu. A waszmość panowie, sercem umiłowani, radujcie się, iże Andrzeja Bonera macie pośród siebie, jako chwałę i piękną ozdobę stanu paziowskiego.
– Zarozumialec jakiś! – żachnął się Czema. – Wżdy pieska ja sam, przez twojej rady umyśliłem.
– A byłbyś co wskórał, matusina kukiełko, gdyby nie ja? Po dziesięćkroć dałbyś się złapać na uczynku.
– Słuchaj no, Jędrek – przerwał mu Ostroróg – nie masz się z czego bucić99, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkę wpędzimy.
– Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!
– To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.
– Pst!
– Czego chcesz?
– Coś się szmera za drzwiami…
– Podejdźmy wszyscy na palcach… dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.
– Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że to rozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowo uciec.
Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie do drzwi, otwarli je znienacka… Signora Marina Arcamone w czepcu nocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o pół kroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.
Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.
– Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o tak rannej dobie?
– Prosimy, prosimy! – wrzasnął chór jednogłośnie.
– Schiocchi senza vergogna! Somari!100 – drżąc z wściekłości, zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.
– A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha…
– Nieprędko się chyba drugi raz odważy.
– Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.
– A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?
– Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami – przetłumaczył Szydłowiecki.
Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.
– Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu… osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!
– A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie – zaczął znowu Ostroróg.
– Słuchamy pilnie.
– Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę do trefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki, a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.
– Powtarzam swoje: w gęboście mocni!
– Tedy ustanówmy związek alboli101 bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.
– Figlikowe turnieje! – zawołał Gedroyć.
– A po włosku jak?
– Nie wiem: concorso102 chyba.
– Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! – zawołał Jaś Drohojowski.
– Nu, to i ja – zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.
– Ja także!
– I ja! – wołali wszyscy.
– Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałek z chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby była czarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nie należy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.
– Ojoj!
– Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszym hetmanem na
96
97
98
99
100
101
102