Paziowie króla Zygmunta. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina страница 11
– Rety… cobym to ino ja nie był!
– Róbcie gałki, śpieszcie się!
– Już są.
– Czarna także?
– Juści, o… niczym diabeł.
– Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.
– No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrząc ciągnijcie.
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– O nieszczęsna godzino! – jęknął Szydłowiecki.
– Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.
– Więc, Czema, ad acta103.
– Szkoda!
– Kto co ma do powiedzenia? – rozpoczął z powagą swe urzędowanie Szydłowiecki.
– Ja – rzekł Drohojowski. – Upraszam pokornie waszą wielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawo zakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.
– Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?
– Ja proszę o trzecie miejsce.
– Konstanty Gedroyć. Już wpisane.
– Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg – czwarty.
– Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdy krzywda! Niechajże będę choć piąty… – narzekał Montwiłł.
– A ja tam nie żalę się – skromnie oczki spuszczając, cichym głosem odezwał się Boner. – Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.
– O, ty Judaszu!
– Pan sędzia nie wierzy?
– Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.
– A my?
– Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!
Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabym głosem odpowiedziano „proszę”.
– Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości – zaczął Drohojowski.
– Zawsze gorzej… zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadzieja opuszcza – jęknął Niemiec.
– Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?
– Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę… bije coraz słabiej.
– Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jako medyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.
– Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza pani raczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.
– Signora Bisantizzi?
– Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di Santa Croce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera104 i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizzi przysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tylu specyfikom oprzeć się miała.
Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczków itd.; było tego około trzydziestu sztuk.
Rzucili okiem dokoła… półki z księgami i rękopisami piętrzyły się przy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzucony był instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; na ścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek, druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.
Ale te mikstury czerwone, białe, zielone, brunatne! Te jakieś driakwie czy balsamy… Zaliż to wszystko miał spożyć nieszczęsny chory z urojenia?
Jasiek jednym susem wrócił do sypialni i stanął przy łożu Krabatiusa.
– O kochany panie magister… miejcie litość nad sobą! Nie tykajcie tych podłych leków! Ino leżcie spokojnie, krwi już więcej nie puszczajcie, my wam z kuchni samego króla miłościwego dostarczymy rosołu i kurczątka w polewce lub wędliny świeżej. Wypoczynek, zdrowe jadło, to najlepsze leki. Chciejcie mi wierzyć!
– Ty jesteś dobre dziecko – odparł chory wzruszonym głosem – ale się tyle znasz na medycyna, co ja na teologia. Chorość moja tkwi w żołądku, podkrada się ku pluc; chce zająć moje nerki i moja wątroba, zanieczyszcza żyły. To wszystko jasno i uczenie wyłożył mi doktor Bisantizzi; ano i ja sam, o ile mnie wybadać mogę, te symptoma rozumiem nie inaczej.
Odpocząwszy chwilę, chory mówił dalej żałośnie:
– Przeto najpierw organismus należy skrupulatnie wyczyścić, co, dzięki uczynność tego zacnego męża, nad wyraz dokładnie uskuteczniłem. Następnie mamy się wziąć do każdej wnętrzności z osobna; Bóg miłosierny ulitował się nade mną zsyłając mi taką jedną przemądrą pomoc. Może choć powoli odzyskam moje zdrowie.
– Na Boga was zaklinam, dobry panie Krabatius… wstrzymajcie się choć do jutra z tą straszną kuracją! Wspomnicie moje słowo, że się wam polepszy jak amen w pacierzu, ino nie pijcie tych bezecnych jadów ani kropelki.
– A ten drugi medyk nic wam nie zalecił? – spytał Ostroróg.
– Santa Croce? O, to jest jeden mąż także niepomiernej nauki! Ale jego metoda jest cale jedna inna; przepisał mi ciepłe kataplazmy105 na całe ciało, twierdzi bowiem, że wszelakich dolegliwości przyczyną są wilgotne wapory, dają się które wyprowadzić i precz usunąć przez gorące jedynie okłady.
– No, to chyba nieszkodliwe – szepnął Jaś do
103
104
105