Faraon, tom drugi. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Faraon, tom drugi - Болеслав Прус страница 16
– Czy tak?… – spytał książę, bystro patrząc mu w oczy.
Starzec położył rękę na sercu.
– Przysięgam ci, następco egipskiego tronu i przyszły faraonie, że kiedykolwiek rozpoczniesz walkę z naszymi wspólnymi nieprzyjaciółmi, cała Fenicja, jak jeden mąż, pośpieszy ci z pomocą…
A oto – weź na pamiątkę naszej dzisiejszej rozmowy.
Wyjął spod szat złoty medal pokryty tajemnymi znakami i, szepcąc modlitwy, zawiesił go na szyi Ramzesa.
– Z tym amuletem – mówił Hiram – możesz objechać cały świat… A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, będzie ci służył radą, złotem, nawet mieczem… A teraz idźmy.
Upłynęło już kilka godzin po zachodzie słońca, ale noc była widna, gdyż wszedł księżyc. Straszliwy upał dzienny ustąpił miejsca chłodowi; w czystym powietrzu nie było szarego pyłu, który zatruwał oddech i gryzł w oczy. Na błękitnym niebie tu i ówdzie świeciły gwiazdy rozpływające się w powodzi księżycowych blasków.
Na ulicach ustał ruch, ale dachy wszystkich domów były napełnione bawiącymi się ludźmi. Zdawało się, że Pi-Bast jest jedną salą od brzegu do brzegu wypełnioną muzyką, śpiewem, śmiechem i dźwiękami pucharów.
Książę i Fenicjanin szli prędko za miasto, wybierając mniej oświetlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztujący na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzegłszy, zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na głowy.
– Hej, wy tam, nocne włóczęgi! – wołano z dachów. – Jeżeli nie jesteście złodziejami, których noc wywabiła na zarobek, przyjdźcie tu do nas… Mamy dobre wino i wesołe kobiety…
Dwaj wędrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania, śpiesząc swoją drogą. Nareszcie wyszli w stronę miasta, gdzie było mniej domów, a więcej ogrodów, których drzewa, dzięki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastały się wyżej i bujniej aniżeli w południowych prowincjach Egiptu.
– Już niedaleko – rzekł Hiram.
Książę podniósł oczy i ponad zbitą zielonością drzew zobaczył kwadratową wieżę barwy niebieskawej, na niej – szczuplejszą, białą. Była to świątynia Astoreth.
Niebawem weszli w głąb ogrodu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą budowlę.
Składała się ona z kilku kondygnacji. Pierwszą – tworzył taras kwadratowy o bokach mających po czterysta kroków długości; spoczywał on na murze wysokości kilku metrów, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdował się występ, na który z dwu stron prowadziły szerokie schody. Wzdłuż innych boków stały wieżyczki, po dziesięć przy każdym; między każdą parą wieżyczek znajdowało się po pięć okien.
Mniej więcej na środku tarasu wznosił się również kwadratowy budynek z bokami po dwieście kroków. Ten miał pojedyncze schody, wieże na rogach i był barwy purpurowej.
Na płaskim dachu tej budowli stał znowu kwadratowy taras, wysoki na parę metrów, barwy złotej, a na nim jedna na drugiej dwie wieże: niebieska i biała.
Całość wyglądała tak, jakby na ziemi postawił kto ogromną kostkę czarną, na niej mniejszą purpurową, na niej złotą, wyżej niebieską, a najwyżej srebrną. Na każde zaś z tych wzniesień prowadziły schody albo podwójne boczne, albo pojedyncze frontowe, zawsze od strony wschodniej.
Przy schodach i przy drzwiach stały na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkimi głowami.
Namiestnik z przyjemnością patrzył na ten gmach, który przy blasku księżyca, na tle bujnej roślinności wyglądał prześlicznie. Był on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo różnił się od świątyń egipskich, naprzód – systemem kondygnacji, po wtóre – pionowymi ścianami. U Egipcjan każda poważna budowla miała ściany – pochyłe, jakby zbiegające się ku górze.
Ogród nie był pusty. W różnych punktach widać było domki i pałacyki, płonęły światła, rozlegał się śpiew i muzyka. Między drzewami od czasu do czasu mignął cień zakochanej pary.
Nagle zbliżył się do nich stary kapłan: zamienił kilka słów z Hiramem i, złożywszy niski ukłon księciu, rzekł:
– Racz, panie, udać się ze mną.
– I niech bogowie czuwają nad waszą dostojnością – dorzucił Hiram, zostawiając ich.
Ramzes poszedł za kapłanem. Nieco z boku świątyni, między największym gąszczem, stała kamienna ławka, a może o sto kroków od niej niewielki pałacyk, pod którym rozlegały się śpiewy.
– Tam modlą się? – zapytał książę.
– Nie!… – odparł kapłan, nie ukrywając niechęci. – To zbierają się wielbiciele Kamy, naszej kapłanki, pilnującej ognia przed ołtarzem Astoreth.
– Któregoż ona dziś przyjmie?
– Żadnego, nigdy!… – odparł zgorszony przewodnik. – Gdyby kapłanka od ognia nie dotrzymała ślubu czystości, musiałaby umrzeć.
– Okrutne prawo! – rzekł książę.
– Racz, panie, zaczekać na tej ławce – odezwał się zimno kapłan fenicki. – A gdy usłyszysz trzy uderzenia w spiżowe blachy, idź do świątyni, wejdź na taras, a stamtąd do purpurowego gmachu.
– Sam?…
– Tak.
Książę usiadł na ławce, w cieniu oliwki, i słuchał śmiechów kobiecych rozlegających się w pałacyku.
„Kama? – myślał. – Ładne imię!… Musi być młoda, a może jest piękna, i ci głupi Fenicjanie grożą jej śmiercią, gdyby… Czy w ten sposób pragną zapewnić sobie posiadanie choćby kilkunastu dziewic na cały kraj?…”
Śmiał się, ale było mu smutno. Nie wiadomo dlaczego żałował tej nieznanej kobiety, dla której miłość była wejściem do grobu.
„Wyobrażam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kapłanką Astoreth!… Musiałby biedak umrzeć, zanim przed boginią wypaliłaby się jedna lampa…”
W tej chwili pod pałacykiem rozległ się dźwięk fletu i odegrał jakąś tęskną melodię, której towarzyszyły głosy kobiet śpiewających:
– Aha-a!… aha-a! – jakby przy kołysaniu dzieci.
Ucichł flet, umilkły kobiety, a odezwał się piękny głos męski greckim językiem:
– Kiedy na ganku błyśnie twoja szata, bledną gwiazdy i milkną słowiki, a w moim sercu budzi się taka cisza jak na ziemi, gdy ją powita biały świt…
– Aha-a!… aha-a!… aha-a! – nuciły kobiety i flet znowu odegrał zwrotkę.
– A gdy rozmodlona udajesz się do świątyni, fiołki otaczają cię wonnym obłokiem,