Faraon, tom drugi. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Faraon, tom drugi - Болеслав Прус страница 18
– Przeklęłaby mnie cała Fenicja, zemściliby się bogowie… – odparła ze śmiechem.
Ramzes znowu przyciągnął ją do siebie, ona znowu wydarła się.
– Strzeż się, książę – mówiła z wyzywającym spojrzeniem. – Fenicja jest potężna, a jej bogowie…
– Co mnie obchodzą twoi bogowie albo Fenicja… Gdyby ci włos spadł, zdeptałbym Fenicję jak złą gadzinę…
– Kama!… Kama!… – odezwał się od posągu głos.
Przeraziła się.
– O widzisz, wołają mnie… Może nawet słyszeli twoje bluźnierstwa…
– Bodajby nie usłyszeli mego gniewu!… – wybuchnął książę.
– Gniew bogów jest straszniejszy…
Szarpnęła się i znikła w cieniach świątyni. Ramzes rzucił się za nią, lecz nagle cofnął się. Całą świątynię, między ołtarzem i nim, zalał ogromny, krwawy płomień, wśród którego zaczęły ukazywać się potworne figury: wielkie niedoperze46, gady z ludzkimi twarzami, cienie…
Płomień szedł prosto na niego całą szerokością gmachu, a oszołomiony nie znanym sobie widokiem książę cofał się wstecz. Nagle owionęło go świeże powietrze. Odwrócił głowę – był już na zewnątrz świątyni, a jednocześnie spiżowe drzwi z łoskotem zatrzasnęły się przed nim.
Przetarł oczy, rozejrzał się. Księżyc z najwyższego punktu na niebie zniżał się już ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazł swój miecz i burnus. Podniósł je i zeszedł47 ze schodów jak pijany.
Kiedy późno wrócił do pałacu, Tutmozis, widząc jego pobladłą twarz i mętne spojrzenie, zawołał z trwogą:
– Przez bogi! gdzieżeś to był, erpatre?… Cały twój dwór nie śpi zaniepokojony…
– Oglądałem miasto. Ładna noc…
– Wiesz – dodał spiesznie Tutmozis, jakby lękając się, aby go kto inny nie uprzedził. – Wiesz, Sara powiła ci syna…
– Doprawdy?… Chcę, ażeby nikt z orszaku nie niepokoił się o mnie, ile razy wyjdę na przechadzkę.
– Sam?…
– Gdybym nie mógł wychodzić sam, gdzie mi się podoba, byłbym najnieszczęśliwszym niewolnikiem w tym państwie – odparł cierpko namiestnik.
Oddał miecz i burnus Tutmozisowi i poszedł do swojej sypialni, nie wzywając nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomość o urodzeniu się syna napełniłaby go radością. Lecz w tej chwili przyjął ją obojętnie. Całą duszę wypełniły mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznał w życiu.
Jeszcze widział światło księżyca, w uszach rozlegała się pieśń Greka. A ta świątynia Astarty!…
Nie mógł zasnąć do rana.
Rozdział VII
Na drugi dzień książę wstał późno, sam wykąpał się i ubrał, i kazał przyjść do siebie Tutmozisowi.
Wystrojony, namaszczony wonnościami elegant ukazał się natychmiast, pilnie przypatrując się księciu, aby poznać, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ułożyć swoją fizjognomię.
Ale na twarzy Ramzesa malowało się tylko znużenie.
– Cóż – spytał Tutmozisa, ziewając – czy jesteś pewny, że urodził mi się syn?
– Mam tę wiadomość od świętego Mefresa.
– Oho!… Od jakże to dawna prorocy zajmują się moim domem?
– Od czasu kiedy wasza dostojność okazujesz im swoją łaskę.
– Tak?… – spytał książę i zamyślił się. Przypomniał sobie wczorajszą scenę w świątyni Astoreth i porównywał ją z podobnymi zjawiskami w świątyni Hator.
„Wołano na mnie – mówił do siebie – i tu, i tam. Ale tam moja cela była bardzo ciasna i grube mury, tu zaś wołający, a właściwie Kama mogła schować się za kolumnę i szeptać… Wreszcie tu było strasznie ciemno, a w mojej celi widno…”
Nagle rzekł do Tutmozisa:
– Kiedyż się to stało?
– Kiedy urodził się dostojny syn twój?… Podobno już z dziesięć dni temu… Matka i dziecko zdrowe, doskonale wyglądają… Przy urodzeniu był sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora…
– No, no… – odparł książę i znowu myślał:
„Dotykano mnie tu i tam jednakowo zręcznie… Czy była jaka różnica?… Zdaje się, że była, może dlatego, że tu byłem, a tam nie byłem przygotowany na zobaczenie cudu… Ale tu pokazano mi drugiego mnie, czego tam nie potrafili zrobić… Bardzo mądrzy są kapłani!… Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawał, bożek czy człowiek?… O, bardzo mądrzy są kapłani i nawet nie wiem, którym z nich lepiej wierzyć: naszym czy fenickim?…”
– Słuchaj, Tutmozis – rzekł głośno – słuchaj, Tutmozis… Trzeba, ażeby tu przyjechali… Muszę przecie zobaczyć mego syna… Nareszcie już nikt nie będzie miał prawa uważać się za lepszego ode mnie…
– Czy zaraz mają przyjechać dostojna Sara z synem?…
– A niech przyjadą jak najprędzej, jeżeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pałacu jest dużo wygodnych budowli. Trzeba wybrać miejsce wśród drzew, zaciszne i chłodne, gdyż nadchodzi czas upałów… Niechże i ja pokażę światu mego syna!…
I znowu wpadł w zadumę, która nawet zaczęła niepokoić Tutmozisa.
„Tak, mądrzy są! – myślał Ramzes. – Że lud oszukują, nawet grubymi sposobami, o tym wiedziałem. Biedny święty Apis! ile on ukłuć dostaje w czasie procesji, kiedy chłopi leżą przed nim na brzuchach… Ale ażeby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzył… Głosy bogów, niewidzialne ręce, człowiek oblewany smołą, to były przegrywki!… Po czym nastąpiła pieśń Pentuera: o ubytku ziemi i ludności, o urzędnikach, Fenicjanach, a wszystko – ażeby obmierzić mi wojnę…”
– Tutmozisie – rzekł nagle.
– Padam przed tobą na twarz…
– Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast – tutaj… Chcę zrobić przegląd i wynagrodzić ich wierność.
– A
46
47