Kasrylewka. Szolem-Alejchem
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kasrylewka - Szolem-Alejchem страница 18
– Żeby ją szlag tchafił! Co powiesz na tę moją wielką panią, tę bogaczkę kaschylewską? – żali się pierwsza kobieta. – Moja pani chce, abym akuchat dziś oskubała i zchobiła gęś. A niech jej się zchobi czychak na… I jeszcze jej się zachciało usmażyć ją na smalcu. Oby ją w piekle smażono, Boże mój jedyny! Cały świat wali do tchejotchu, a ja mam być przywiązana do kuchni. Oby ją przywiązano za wszystkie cztechy łapy. Boże kochany!
– Po co jej słuchosz? Zo włosne pieniądze możesz iść, dokąd chcesz.
– Toteż wcale jej nie słucham. Lecę do domu, przebiecham się i z miejsca zasuwam do tchejotchu. Nawet gdyby miała się wściec.
Obydwie kobiety rozchodzą się, ja tymczasem mam z kim pójść do teatru. Kobieta rozgląda się i spostrzega, iż kroczę za nią. Zatrzymuje się, przez chwilę stoi bez ruchu i wnet kieruje się na prawo. Wtedy i ja skręcam w prawo. Wtedy ona w lewo. No to i ja w lewo. Ona zwalnia kroku. Ja w ślad za nią. Wtedy kobieta zaczyna biec. Tak, jak do pożaru.
– Co się stało? – dziwią się ludzie! – Dokąd lecisz? Bój się Boga!
– Jakiś nieszczęśliwy natręt – kobieta wskazuje na mnie. – Nie wiem, kto to jest.
W mig wokół nas tworzy się zbiegowisko. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaczynają wytykać mnie palcami. Akurat przejeżdża bałaguła51. Wskakuję do budy i każę się wieźć do teatru.
Przed teatrem pełno młodzieży. Chłopcy i dziewczęta przekomarzają się, śmieją. Padają słówka i słóweczka.
– Przepuśćcie pana dziedzica! – to o mnie. Śmiechu co niemiara.
– Ostrożnie! Jeszcze, nie daj Bóg, zgnieciecie mu kapelusz! – bractwo bawi się moim kosztem.
Ledwo udało mi się przez nie przepchnąć i dopaść kasy. Małe okienko. Proszę o bilet. Bractwo napiera na mnie z tyłu, naciska ze wszystkich stron.
– A pan szanowny jaki chce bilet? – to pytanie zadaje mi kasjer, chudy młodzieniec o długiej szyi.
– A jakie ma pan bilety?
– Są za jeden rubel, za dwa i trzy.
– A droższych nie ma?
Bractwo stojące za mną nie przestaje hałasować.
Kasjer, usłyszawszy moje pytanie, zrywa się z krzesła, wysuwa głowę przez okienko i głośnym krzykiem obrzuca stojących za mną.
– A niech was piorun! Rozejść się! Zaraz zawołam gorodowoja, reb Luzera z sikawką. Chodź pan – powiada do mnie – do bramy. Bractwo rozstępuje się cokolwiek i udaje mi się przez bramę wejść na podwórze. Stoi tam wielka stajnia czy też barak, przez którego deski prześwieca światełko, i z którego dochodzą ludzkie krzyki. Drzwi do baraku są do połowy otwarte. Dwaj potężnie zbudowani młodzieńcy stoją przy nich na straży. Pilnują, aby nikt nie wdarł się do wnętrza bez biletu.
– Ludzie! Pojedynczo! Pojedynczo!
Te okrzyki wznosi Żyd o wyskubanej brodzie, z szablą u boku. Prawdopodobnie to sam Luzer – gorodowoj. Tłum jednak ma go gdzieś i nie przestrzega porządku. Nikt nie chce pojedynczo wchodzić. Każdy chce być pierwszy i wszyscy naraz napierają.
– Przepuść tego goja52 ze szpadą! Nie widzisz, kto to idzie? – ryczy jakiś gość, który na siłę się przepycha. Sypie słówkami i docinkami pod adresem aktorów: „gwizdacz”, „łapserdak”, „zielony agrest”, „pusta kiszka”!
Rozglądam się. Kto to krzyczy? Jakaś znajoma mi mowa. Przyglądam się bliżej – i poznaję. Toż to Noach, portier z mego hotelu „Turkalia”. Za nim nadciąga spora grupa kobiet, chłopców i dziewcząt.
– Co to za kobieta? – pyta jakiś człowiek.
– To moja żona – odpowiada Noach. – Nie znasz mojej żony Sary-Perl? A to są moje dzieci.
– A to?
– To moja teściowa.
– A ta?
– To siostrzyczka mojej żony.
– A co to za młodzieniec?
– To jej narzeczony.
– A kto to jest ta dziewczyna?
– To siostra narzeczonego.
– A co to za młodzieniec?
– A to jest narzeczony siostry narzeczonego.
– A co to za dziewczyna?
– To jest siostra, to znaczy siostra narzeczonego siostry narzeczonego.
– Niczego sobie rodzinkę macie, reb Noach.
– Sól ci w oko! Kamień ci w serce – Noach jest oburzony. – Powiedziałbyś przynajmniej, bez uroku, ty aktorzyno! Ty pajacu! Ty poganiaczu niedźwiedzi! Tfu! Ty gardłowiczu! Ty bułkożerco!
Tuż za portierem Noachem przepycha się w swoich wysokich buciskach posługacz hotelowy. Jeden z dwóch stojących przy drzwiach aktorów szturcha go z tyłu i wpycha do środka.
Po nim przemykają się inni. W większości bez biletów. Wśród nich dostrzegam właściciela mego hotelu „Turkalia”. Towarzyszy mu jakaś bardzo tęga kobieta. Toczy się, jakby była na kółkach. Kołysze się jak kaczka.
– Aha! I pan tutaj? – przez moment zapominam, że jest głuchy jak pień.
– Nie szkodzi – powiada na głos. Odnosi się wrażenie, że z nas dwóch ja jestem głuchy. – Nie najgorzej śpiewają.
– Pan tu po raz pierwszy? – pytam go grzecznie.
– To stajnia reb Lipy – odpowiada. – Przez cały rok trzyma tu konie. Czasem krowy.
– Chodź już! Chodź! – tęga kobieta szarpie go za poły. Wchodzą do środka. Zajmują miejsca w pierwszym rzędzie.
– Hej, aktorzy! Gdzie jesteście? – odzywa się dama w kapeluszu z białym piórkiem, cała w brylantach. Obok niej stoi kawaler, też w kapeluszu. Ma strzyżoną bródkę.
Przyskakuje do niej jakiś aktor. Jest to młodzieniec o wygłodniałej twarzy, w krótkiej marynarce i w brudnej koszuli.
– Madame53 życzy sobie czegoś?
– Co znaczy życzy sobie? Kupiliśmy bilety. Dlaczego nikt nam nie wskaże naszych miejsc?
Aktor o wygłodniałej twarzy bierze od niej bilety i chce ich zaprowadzić do pierwszego rzędu. Tu okazuje się, że wszystkie miejsca są zajęte.
– Państwo
51
52
53