Kasrylewka. Szolem-Alejchem
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kasrylewka - Szolem-Alejchem страница 14
– Pan potrzebuje pończoch? Już lecę do sklepów i przynoszę.
– Nie! Nie! Nie potrzebuję pończoch.
Otwieram drzwi i natykam się na Noacha.
Jest obładowany bułkami, obwarzankami, ciastkami, plackami i naleśnikami.
– Dla kogo tyle prowiantu?
– Co się pan będzie martwił? Psom się tego, uchowaj Boże, nie wyrzuci. Są, bez uroku, tacy, co zjedzą. Ja sam mam sześć gęb w domu. Ponadto dwie obce sieroty. Powiedz pan lepiej, co z pana za dziwne stworzenie? Pan potrzebuje pończoch i nic mi o tym nie mówi? To aż trzeba było prosić Dawidka Szpana?
– Kto go prosił – powiadam – aby przyniósł pończochy?
– Nie wiem, kto prosił – powiada Noach. – Ja go na pewno nie prosiłem. Dawidek-złodziej przyniesie panu takie pończochy, że będzie na co patrzeć! Kasrylewskie pończochy!
Przy tych słowach wchodzi masywny Żydek o czerwonych policzkach. Twarz spocona, fajka-cybuch w ustach. Bez zbędnych ceregieli biorę go za rękę i pokazuję mu drzwi.
– Idź pan sobie do wszystkich diabłów wraz ze swoimi pończochami. Nie potrzebuję pończoch.
– Na litość boską! – portier Noach jest przerażony. – Kogo pan wyrzuca? To przecież nasz gospodarz, właściciel hotelu.
– Ach, tak. Proszę wybaczyć – witam go serdecznie i przystawiam mu krzesło. – Myślałem, że pan jest tym Żydem, który poleciał po pończochy. Masz ci nieszczęście. Zarzucono mnie pończochami. Istny potop pończoch. Siadajcie. Bardzo proszę.
– Dziękuję, chętnie – powiada do mnie gospodarz. Siada na krześle i pyka fajkę.
– Skąd Żyd przybywa? Może z Jehupca? Mam tam znajomka. To znaczy mój znajomek już właściwie nie mieszka w Jehupcu. Już dawno temu stamtąd wyjechał. Obawiam się, że już będzie osiemnaście lat, jak się wyprowadził z Jehupca. Może nawet dziewiętnaście. Przeprowadził się do Odessy, do krewnych, którzy mają tam skład pszenicy. Dwa składy – jeden w Odessie, drugi w Mikołajewsku. Odeski interes niczego sobie. Dobrze prosperuje. Mikołajewski jest teraz bity, nawet bardzo. Bije go na głowę Teodozja. A wszystko przez to, że w Teodozji zbudowano port. Teodozja stała się dziś miastem, co się zowie. W Teodozji też mam znajomych. Powiadają, że to piękne miasto.
Widzę, że zapowiada się na długą historię. Na historię bez końca. Udaje mi się wtrącić:
– O co to chciałem pana zapytać? Aha! Już wiem. Dlaczego pan nazwał swój hotel „Turkalią”?
– Pamiętam jeszcze Teodozję – odpowiada gospodarz. – Pamiętam ją jako miłe miasteczko. Ja sam, rozumie pan, jestem stamtąd. Tamtejszy, besarabski. Pochodzę z Besarabii39, z małego miasteczka Dubosady. To znaczy urodziłem się w Bełcu. A pan szanowny był kiedyś w Bełcu? Fajne miasto z tego Bełca. Ale nie umywa się do Kiszyniowa.
– Tere fere kuku – wtrąca się portier Noach. – Może pan z gospodarzem rozmawiać trochę głośniej. Słuch ma popsuty. Głuchy jak pień.
Przysuwam się jak najbliżej do gospodarza i krzyczę mu wprost do ucha:
– Pytam się, dlaczego wasz hotel ma tak dziwną nazwę.
– Czemu pan tak krzyczy? Nie jestem głuchy. Dziwna nazwa, powiada pan? Co w niej dziwnego? „Italia” jest dobra? „Portugalia” to dobrze? A „Turkalia” pochodzi od Turka. A więc, na czym to ja się zatrzymałem? Na Kiszyniowie. A ludzie? U nas, w Besarabii, słyszy pan, to zupełnie inni ludzie. I jada się tam zupełnie inaczej. Gdy zasiadają do stołu, to zaczynają od wspaniałych ryb ze wspaniałej rzeki. Po tym – dobry, tłusty kawałek kade. Po nim zaś podają na dużym talerzu wspaniałą mamałygę40, którą kroją wszerz długą nicią. Potem podają świeże i gorące pampuszki41. Zapija się je prawdziwym winem besarabskim. Zakąskę do tego stanowi nahut, czyli cudowny groch.
Przy tej okazji gospodarz oblizuje się i dodaje mi apetytu do jedzenia. W czasie, gdy gospodarz opowiada o potrawach besarabskich, rozlega się śpiew litewskiego kantora:
I cieszę się z twe-
go królestwa stra-
żnicy soboty, głosiciele
jej rozkoszy.
A chór rozdziela się na dwie grupy. Jedna grupa śpiewa:
Turarirł! Turarirł!
Turarirł! Turarirł!
Druga grupa podtrzymuje:
Pim-pom!
Pim-pom!
Pim-pom!
Z kolei z drugiej strony słychać śpiew aktiejorów:
Nóżki, ach nóżki,
I nóż-ki!
I ży-we
Nóż-ki, ach nóżki!
Taki rok na mnie.
Również posługacz, który czyści buty za moimi drzwiami, raz po raz pluje w szczotkę i zawodzi piosenkę:
Mam ja teściową,
Ma ona zię-zię-cia,
Bije on jej córkę
I drży przy tym zięć.
Tuż po śpiewie słychać głos Żydówki, która klnie i beszta swego męża. To gospodyni szuka we wszystkich pokojach naszego gospodarza. Nie przestaje kląć. Wyrzuca z siebie jakieś dziwne i nietypowe przekleństwa. Wszystkie niemal kończą się rymami:
– Cholerę w bok. Zmartwień na rok. Udar do głowy i cios mu morowy. Niechaj ogień go pali. Niech płomień go smali!
– Pan będzie jadł z gospodarzem i gospodynią? Czy też w restauracji – pyta mnie portier Noach.
– W restauracji! W restauracji!!
Rozdział III. Kasrylewskie restauracje
„Koszer – Tu są smaczne, świeże i koszerne potrawy – Sara Indyk.” Przeczytawszy takie ogłoszenie wspinam się czym prędzej po stromych, śliskich schodach na drugie piętro czerwonej, nagiej kamienicy. Nie zwracam uwagi na to, że zapachy dochodzące z kuchni nie są zbyt przyjemne dla nosa. Pusty żołądek nie przebiera.
– Gdzie tu można zobaczyć Sarę Indyk? – pytam o to starego Żyda o żółtej twarzy, który siedzi na podłodze i reperuje stary, sfatygowany materac.
– Daleko – odpowiada stary i klepie materac tak mocno, że aż zaczyna się z niego wydobywać zielony dymek.
– Wyjechała?
– Wyjechała! – stary kiwa przy tym głową. – Wyjechała na zawsze!
– Umarła?
39
40
41