Kasrylewka. Szolem-Alejchem
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kasrylewka - Szolem-Alejchem страница 16
– Nie! – stary śmieje się. – Mam na myśli restaurację, która należy do mnie. To już interes zaprowadzony. Funkcjonuje od wielu lat. I jak by nie prosperowała źle, to jednak, bądź co bądź, dom. Gdyby pan zobaczył moją Rachelę, jak ładnie ubrana wychodzi na spacer, wziąłby ją pan za hrabinę. Bez uroku, piękna z niej kobieta! Prawda, teraz już trochę przybladła. Gdyby pan ją widział parę lat temu.
– Ile ma pan dzieci?
– Te, te, te! W tym cała bieda, że nie mam dzieci. Napije się pan? Dam panu trochę spirytusu.
– Z największą przyjemnością!
– Naleję panu – powiada do mnie stary – do ciemnego kieliszka. Wyciąga zza pazuchy butelkę i małą czarkę. Nalewa mi trochę spirytusu. Mała wypita czarka zaostrza jeszcze bardziej mój apetyt. Czuję, że nie wytrzymam.
Wchodzi Rachela. Klepie się po sukience i powiada:
– Niech mnie piorun trzaśnie. Zupełnie zapomniałam, że w domu nie ma bułki. Nie ma kawałka chleba. Jakie pieczywo pan lubi? Kołacz żydowski, bułkę francuską, czy też zwyczajny chleb?
– Co prędzej pani zobaczy, to proszę kupić. I niech pani, bardzo o to proszę, więcej nie pyta, co ja lubię. Ja wszystko lubię.
– Kapryśny gość – powiada Rachela. – Przebiera i kaprysi, bardziej nawet niż mój mąż, który codziennie miałby ochotę na świeży chleb. Starego pieczywa nie weźmie do ust. A czy może być codziennie świeży chleb? Na to może sobie pozwolić chyba tylko Kobylański.
– Ano, idź już, idź! – stary ją pogania. – Widzisz przecież, że człowiek umiera z głodu.
Rachela wychodzi po pieczywo, a na jej miejsce wchodzi jakaś wysoka Żydówka o jednym oku. Jedną rękę wsunęła za stanik, drugą drapie się w ucho.
– Reb Mojsze-Jankiel, co robić? Poradź mi – wysoka Żydówka błagalnie zwraca się do starego. – U mego Szmulika znowu ucho nawaliło.
Nadchodzi Rachela z pieczywem i zabiera się do przyrządzania śledzi. Wysoka Żydówka nie przestaje paplać o tym, jak jej Szmulikowi cieknie z ucha. Boi się, że bez lekarza znowu się nie obejdzie. Jest w kropce. Nie wie, do którego lekarza iść. Do którego by nie poszła, z góry wie, że pieniądze będą wyrzucone. Kasrylewscy lekarze bowiem, oby szlag ich trafił, to znani krwiopijcy. Kasrylewski lekarz, jeśli dacie mu mniej niż jeden złoty rubel, to wam forsę rzuci w twarz. A niech go. Profesora odstawia.
– Niech pan da jałmużnę biednemu, choremu człowiekowi – słowa te wypowiada Żyd o sinej twarzy. Wyciąga małą, wychudłą rączkę. Zda się, że została ona stworzona po to, aby żebrać. – Daj pan jałmużnę dla obłożnie chorego.
Przerywam swoją ucztę. Płacę za niedokończone jedzenie i wyrywam z „restauracji” tam, gdzie pieprz rośnie.
Rozdział IV. Kasrylewskie wino i kasrylewscy pijacy
„Po takim obiedzie nie zaszkodziłoby wypić szklankę wina”. Tak sobie właśnie pomyślałem, gdy nagle zobaczyłem szyld z następującym hebrajsko-żydowskim napisem: „Tu się sprzedaje po przystępnej cenie wino gronowe, miód i piwo”. Schodzę w dół do ciemnej piwnicy. Pośród beczek i beczułek, wiader i butelek zauważam w kącie rosłego młodzieńca z przewiązaną opuchniętą twarzą. Stoi nad korytem i tasakiem rozbija rodzynki.
– A gdzie – pytam go – podziewa się gospodarz?
– Gospodarz? – powtarza młodzieniec, jednocześnie nabiera pełną garść rodzynek, pakuje sobie w usta i z apetytem zajada.
– Gospodarz jest w kamerze43. Robi „wimorozig”.
– Co znaczy – pytam – robi „wimorozig”?
– Pan chce wiedzieć – powiada do mnie młodzieniec – jak się robi „wimorozig” u nas, w Kasrylewce? Bierze się rodzynki i rąbie się tasakiem. Porąbane pakuje się do dużej beczki. Nalewa się wody z Gniłopiatki, dodaje chmielu i tedy wino zaczyna grać. Powstaje wtedy taki odór, że można się udusić. Następnie wlewa się dwa wiadra spirytusu, wsypuje taki specjalny proszek, który kosztuje jeden rubel za cały pud44. Potem dla oczyszczenia przepuszcza się to całe wino przez chłopską koszulę i kredą pisze się na beczce: „Wimorozig Akerman”. A jeśli chce pan, aby wino było czerwone, to do tego samego „wimoroziga” dodaje się trochę kolorku i wypisuje się kredą na beczce „Zmirowska Teodozja” albo „Węgierska Malaga”. A kasrylewscy smakosze żłopią tę ciecz i palce liżą. Ale sza, oto nadchodzi gospodarz. Oby kopyta wyciągnął.
Zauważywszy nadchodzącego gospodarza młodzieniec zabiera się z całych sił do rąbania rodzynek.
– Pan w jakiej sprawie? – przede mną staje gospodarz. Jest niewysokiego wzrostu, rudy. Głos ma ochrypły. Jedno oko mu się nie zamyka. Odnoszę wrażenie, że w czasie snu także.
– Chciałbym wypić szklaneczkę wina.
– Pojedynczą czarkę wina? – gospodarz dłubie sobie w uchu i patrzy przy tym w sufit.
– Pojedynczą czarkę wina.
– To po co wlazł pan do piwnicy? Dlaczego nie wszedł pan na górę? Wyłaź pan, za przeproszeniem. W prawo!
Wyłażę z piwnicy, biorę kurs na prawo i trafiam do ciemnego pokoju, pełnego dymu i brudu. Znajduje się w nim kilka kulawych krzeseł. Siedzą na nich Żydzi, palą papierosy i ciągną „wimorozig”. Nie śpiewają, nie krzyczą, nie uderzają rękoma w stół i nie wyczyniają żadnych brzydkich kawałów.
Co więc robią? Siedzą i żłopią swój „wimorozig”. Palą papierosy, cicho wzdychają i, postękując, rozmawiają. Przy jednym ze stolików siedzi dwóch Żydów. Głowy mają opuszczone, widać, że już zabrakło im słów. Nagle jeden z nich zrywa się:
– Co powiesz Szymonie-Dawidzie na ten „wimorozig”?
– A co mam powiedzieć na ten „wimorozig”? – mówiący te słowa wygląda na wyrwanego z głębokiego snu. – To nie „wimorozig”. To boski napój. To nektar. To ci dopiero „wimorozig”.
– Trzeba by było go zapytać, czy na Pesach będzie miał taki sam.
– Już się teraz martwisz? Do świąt jeszcze daleko. Innych zmartwień nie masz? Tylko „wimoroziga” ci brakuje?
– A co? I tak marny mój los.
– Tak, marny twój los. Już przez samo to, że musisz przesiadywać tu całymi dniami, ukrywając się przed żoną, która domaga się pieniędzy na urządzenie soboty.
– Nie przypominaj mi żony. Już lepiej, żebyś mnie zastrzelił. Co ja jej mogę dać? Tylko zmartwienia i troski. Biada mi! Po stokroć biada!
– A czy ty uważasz, że mnie jest lepiej? I mój los marny, i mnie biada.
– Wiem,
43
44